X Miesiąc Opowiadań
Czytanie wykształciło we mnie umiejętność twórczego pisania,
którą wykorzystuję,
by dzielić się moją pasją z innymi.
(Wiktoria Szykulska)
Przed czytelnikami
szkolnego blogu opowiadanie wyróżnione I
nagrodą w X Konkursie „Miesiąc Opowiadań”.
Autorką pracy jest Wiktoria Szykulska, uczennica klasy II e naszego liceum, również
laureatka tegorocznego Konkursu
Literackiego „Debiut”. Wiktoria– po zdobyciu I nagrody za cykl opowiadań w IX
edycji Konkursu „Miesiąc Opowiadań”- powiedziała: Literatura jest jedną z wielu moich pasji. Uważam, że wzbogaca
wyobraźnię człowieka, poszerza horyzonty i otwiera oczy na sprawy, którym wielu
z nas nie poświęca nawet odrobiny swojej uwagi. Czytanie wykształciło we mnie
także umiejętność twórczego pisania, którą wykorzystuję, by dzielić się moją pasją z innymi.
Miłej lektury!
Blogerka
Wiktoria Szykulska
29 grudnia, 1941, Z białego świata
Najpierw słyszę nawoływanie; to głos
mojej matki dobiega zza nieruchomej bariery drewnianych, pokrytych warstwą
próchna ścian domu. Jest inny niż zazwyczaj; skrzywiony brzmieniowo i mniej
opanowany: pozwala samogłoskom grzęznąć pod syczącą podeszwą spółgłosek,
uwalnia sylaby spod równomiernego rygoru syntaksy, przez co brzmi wysoko,
wzbija się jak ćma, która ze wszystkich sił pragnie ulecieć w zbyt startą i
zużytą powierzchnię nieba. Pod jego wartkim naporem, moje dłonie zaczynają
drżeć; to uczucie przypomina trzepot, muśnięcie spazmu obawy pod gładkim
skupiskiem uporządkowanych tkanek. Siłą woli zmuszam się, by uchylić drzwi,
prowadzące do sąsiedniego pomieszczenia, a moje kroki są niepewne, nieprzywykłe
do ciężaru trwającej chwili. Gdy przestępuję przez próg, na początku widzę
tylko poruszenie mojej matki, jej zatroskaną i ogarniętą czymś nienazwanym
twarz, do tego rozwichrzone włosy i zbielałe ze zdenerwowania dłonie. Potem mój
wzrok napotyka zaciemnioną postać wysokiego mężczyzny, stojącego obok, w którym teraz widać znamiona dawnej siły;
opadłe kontury zwiotczałych mięśni, przygaszoną posturę szerokich pleców i
spowolnione ruchy dużych dłoni. A może wygląda tak w konfrontacji z moją matką,
jej gorączkowymi gestami, może wydaje mi się spokojny i otumaniony przy tej
nerwowej krzątaninie, przez którą jej pękata sylwetka zatraca swoją formę,
staje się rozmyta i niewyraźna, jak gdyby dominujące w niej uczucie usiłowało
wykroczyć poza wytyczone granice ciała i umysłu.
Narastająca dezorientacja z każdą chwilą
coraz silniej odbiera mi jasność myślenia; czuję, jakbym patrzyła na świat
przez ciemność zamkniętych oczu.
- Podaj nam ręczniki, Wando. -
Komenderuje moja matka, a świat na powrót traci ostrość, jest spłowiały i
niknie w tej bladości, która pozbawia mnie widzenia.
- Przynieś jeden suchy i jeden zwilżony wodą, tylko się pospiesz. Chyba nie zamierzasz przez cały ten czas tak tu stać i się przyglądać.
- Przynieś jeden suchy i jeden zwilżony wodą, tylko się pospiesz. Chyba nie zamierzasz przez cały ten czas tak tu stać i się przyglądać.
Próbuje mnie ocucić,
otrząsnąć, wytrząsnąć ze mnie otępienie i
przetrząsnąć sferę wspomnień; ma nadzieję, że słowa odetną błonę zapomnienia,
jeśli tylko będą wystarczająco ostre, jeżeli tylko padną wystarczająco głęboko.
Mechanicznym gestem dłoni otwieram szufladę i dobywam z niej ręczniki,
które w dotyku są szorstkie i drapiące,
przypominają korę drzewa, po której uciekinier wspina się wyżej i wyżej w palącym pragnieniu ucieczki. Oblewam jeden
z nich wodą, po czym - wyżęty i otrzepany z resztek skapującej wilgoci - wkładam w wyciągnięte dłonie matki. Ten krótki
kontakt z jej materialnością i żywą obecnością wobec całej nierealności
otoczenia, pozbawia mnie tchu; oddech więźnie w gardle, słowa zaciskają się
wokół milczenia. W ogarniającej mnie ciszy, wzrokiem odruchowo natrafiam na
kompozycję rysów jego twarzy i czuję, jak moje oczy zamierają, pochłonięte tą
tajemniczą mitologią zdarzeń, tym głośno zatrzaśniętym zamkiem, do którego
próżno szukać klucza znaczeniowego. Zagłębienia zmarszczek tworzą osobliwą
mapę, rozwidloną i zaokrągloną, której kształt obejmuje niemal opiekuńczo dwa
pionowe nawiasy wokół ust; namacalny ślad
pozostałości po uśmiechu. Oczy ma lekko przymrużone i szare; wewnątrz są
przymknięte, a na zewnątrz rozwarte, pochłaniają kolor i stąd wypływa ta
niemająca brzegu szarość, ta wodnistość przeżyć i doświadczeń, w których można
utknąć i hibernować pod powierzchnią, z sercem na powietrzu, ale bez powietrza.
-
Powiedz coś do niego... Odezwij się. - Matka nie patrzy na mnie, zarzuca tylko
delikatnie, lecz stanowczo ręcznik na ramiona mężczyzny i sadza go na pobliskim
krześle, ujmując przynaglająco dłońmi za ramiona. Jej spojrzenie spoczywa na
męskiej twarzy i zatrzymuje się na niej, nie przenikając dalej, nie chcąc
zajrzeć głębiej. Przychodzi mi na myśl, że doskwiera jej strach; boi się tego,
co może w nich zobaczyć. - Na razie jest w ogromnym szoku, to dlatego nie mówi.
Wando, powinnaś się z nim przywitać, inaczej może pomyśleć, że go nie poznajesz
albo... Wybacz mi, Sewerynie, staram się robić to ostrożnie, Bóg mi świadkiem,
że próbuję.
W tych zdaniach, którym
brakuje spójności i które tworzą całość tylko dzięki łączącemu je załamaniu,
moja matka próbuje mi przekazać, że wrócił. Pociera srebrne nitki jego włosów
ręcznikiem, a potem pozwala im opaść na ramiona, dotknąć ich koniuszkami i
skłębić się ze sobą w plątaninie, której nie można by użyć do załatania
pęknięcia, lecz którą należy raczej obciąć i pozbyć się zakrzepłych w niej
myśli. Wiedziona jakimś niezrozumiałym odruchem, chwytam drugi brzeg ręcznika i
pomagam jej obmyć twarz ojca, lecz gest ten, obcy i niepewny, po chwili
przeraża mnie do tego stopnia, że porzucam go i kieruję się do kuchni, by podgrzać
wodę i napełnić nią obtłuczoną balię.
Widzę jak naczynie napełnia się czystością, jak powleka je przezroczysta
powłoka płynu i wstyd mi za siebie, za moją nieporadność i lęk, i jeszcze za tęsknotę, nadal żywą i
odczuwalną, nieukojoną, pomimo spotkania z człowiekiem, który przecież stanowi jej jednoznaczny obiekt. Te
uczucia, zamknięte w ciasnej przestrzeni mojej duszy, osadzają się i
nawarstwiają, nie dają się odepchnąć wzmożonym wysiłkiem, który towarzyszy
podnoszeniu napełnionej wodą balii, są stale obecne w ociężałych krokach,
kierujących mnie nieuchronnie w stronę pomieszczenia. Gdy powracam, niemal
natychmiast moich uszu dochodzi niewyraźne mamrotanie, niskie i mrukliwe,
powleczone warstwą czegoś, co można by uznać za brak wprawy. Po paru minutach
konstatuję, że to usta mojego ojca próbują nadać wydźwięk słowom, przechować
je, a potem wydać na świat. Są one jednak zagłuszane przez cichy płacz; miękkie
łzy mojej matki skapują w dół, po policzkach. Następnie on zbiera je w te szklane
naczynia słów, a potem przechowuje tam i karmi, do momentu aż dojrzeją w cieniu
lichego bezgłosu.
Otrząsając się ze zdumienia,
zaczynam rozumieć rysujący się przede mną obraz; matka przyklęka u podnóża krzesła, na którym
nadal siedzi ojciec, choć widzę, jak bardzo chciałby wstać, posiąść siłę,
pozwalającą mu podnieść tę kobietę, którą tak kurczowo ściska za ręce, której
tak rozpaczliwie się trzyma. Czuję ucisk w sercu, ujmujące go od wewnątrz palce
smutku, i żałuję, że nie ma kogoś, kto zdołałby ich podźwignąć, pomóc im
podnieść się z podłogi ziejącej niemocy. Naraz jednak, matka prostuje się i
uwalnia dłonie z uścisku, po czym dotyka nimi kołnierza bluzy od munduru i
zaczyna ją zdejmować. Odkrywa przy tym kawałek pociemniałego od brudu materiału,
a potem jego dalszą część - spłowiałą i postrzępioną do tego stopnia, iż
wyłania się spod niej rozrzucona na skórze konstelacja ran. Na jej kształt
składają się wyraźnie zaznaczone punkty; rozmaite draśnięcia i nieco rzadsze
zadrapania, do tego niemal każde otulone jest warstwą purpurowej opuchlizny,
która zdaje się unosić ból, odrywać go od przylegających do pleców skaleczeń i
nadawać mu inny, bardziej wzniosły wymiar.
Potem jednak dzieje się coś,
co rozrywa ten moment na strzępy tak, że zostaje po nim tylko nikły ślad,
sekunda poprzedzająca wejście do pomieszczenia dwóch skulonych pod grubym
płaszczem postaci. Na nogach mają wełniane walonki, które zostawiają po sobie
wilgotne ślady, a z odległości, w której teraz się znajdują jestem w stanie
odczytać, iż są to kobieta i mężczyzna, staruszkowie o głosach cienkich i
nakładających się na siebie, jak warstwy topniejącego śniegu.
- Co tu robicie?- Wyrzuca z
siebie moja matka, po czym gniewnie okrywa plecy ojca wierzchnią stroną munduru,
robi to w sposób gwałtowny i zaborczy, jak gdyby istniało cierpienie, które
można zagarnąć i zakryć, uczynić z niego swoją własność; pamiątkowy wieniec
niezrozumiałego triumfu. - Jak dostaliście się do środka? I skąd wiecie o...
Czyżby wiadomość zdążyła się roznieść?
Wobec widniejącego na jej twarzy przerażenia,
postaci niemal natychmiast wyplątują się z okrywającego ich płaszcza, zrzucają
z pleców jego ciężką, gryzącą powłokę, jak gdyby to była niepotrzebna,
podarowana przez Stwórcę, dodatkowa warstwa skóry. Dopiero teraz, w pełni mogę
przyjrzeć się ich sylwetkom i twarzom; kobieta jest niska i wątła, ma lekko
skośne oczy i wysoko uniesione brwi, które sprawiają, że jej nos wydaje się
jeszcze węższy, a usta bardziej nieruchome. Z kolei mężczyzna stanowi jej
przeciwieństwo. Wszystko w nim jest obłe i perkate, poczynając od okrągłego
czoła i miękkich rysów twarzy, a kończąc na lekko wydatnym, opiętym wymiętą
koszulą brzuchu. Sprawiają wrażenie starców, których życia splotły się ze sobą
w tak niepojęty sposób, że nawet śmierć musiałaby spróbować rozdzielić je
więcej niż jednym cięciem stalowych nożyczek snu.
- Wybacz nam to najście,
Zosiu. - Odzywa się po chwili staruszka, mnąc nerwowo w dłoniach wilgotną
materiałową chustę. - Ale musieliśmy go zobaczyć, chyba rozumiesz. Spędził tam
sześć lat, a wszystkie listy, które wysyłaliśmy przepadały bez odpowiedzi. Poza
jednym...Pewnego dnia dostarczono nam kopertę, co prawda rozerwaną, ale
niepozbawioną zawartości. Była tam kartka, ledwo mogliśmy rozczytać ten
niebywały charakter pisma; wszędzie pochyłe linie i
skreślenia, a teraz pamiętam jedynie, że Seweryn utrwalił na niej widmo swojego
bólu. W dodatku pisał o nim, jak o dobrym przyjacielu, który mobilizuje do
działania. Cóż, nas też to nieco ożywiło. Nie można w końcu wyśnić prawdziwej
wolności, gdy członek rodziny zrywa się, budzony koszmarem niewoli. Na papierze
znajdowały się krople krwi, Zosiu, nie wiedziałam, jak mam je rozumieć, choć
przecież przemawiały silniej niż słowa. Pomiędzy tym wszystkim, kryła się
równie przejmująca treść: Seweryn zdołał nas jeszcze powiadomić o planowanej
próbie ucieczki. Nie wierzyliśmy w powodzenie tej misji; codziennie modliliśmy
się z Jędrzejem, by to Bóg pokierował ich krokami. Ne od dziś wiadomo, że nie
da się przemierzyć Workuty siłą ludzkiej stopy, co dopiero o tej porze roku...
Nie mogłam się pogodzić z tym, że mój daleki syn, tuła się gdzieś po obcej
ziemi. A to, jak przypuszczam, jest Wanda? Jak mam poznać własną wnuczkę, gdy
czas swą mocą tak znacznie przeobraża człowieka
W tej nieco pompatycznej
przemowie udaje mi się odnaleźć głos mojej babki; przykrytą mieszaniną genów i
powiązań nić rodzinnego podobieństwa. Dziadek przytakuje jej, zamaszyście
kiwając głową, jednakże jego spojrzenie ciągle wędruje w stroję ojca, spoczywa na jego niewidzącej
twarzy. Ten wzrok, nieco natarczywy, bardzo ciekawski, odsłania przed nim
kolejne warstwy gorzkiego niedowierzania.
- Zostańcie, jeśli uważacie, że Seweryn
odczuwa potrzebę waszej obecności. - Coś niknącego, bardzo linearnego w
ciągnącej się, jak minuta prostocie odbiera słowom matki stabilność; struna, po
której przesuwa się dźwięk, a potem spada, pozostawiając za sobą pasmo zgrzytu.
Nagle dociera do mnie, że postępuje świadomie; próbuje stworzyć alternatywę dla
panującej wewnątrz ciemności, pragnie uleczyć naznaczające nas zdarzenie innym
rodzajem pustki, wypełnić powierzchnię chłodu bolesnym odmrożeniem. - Wiele
wycierpiał. Gdy dzisiaj przynieśli go do domu, myślałam, że to ktoś inny
powrócił. Nie wystarczało mi spojrzenie, dźwięk ani zapach; musiałam zobaczyć go
sercem. A potem przyszło mi policzyć wszystkie rany, zadrapania, w których
teraz mieszka i zrozumiałam, że jest w tym jakaś dusza, jego obecność, którą
udało nam się siłą zatrzymać przy pomocy wspomnienia.
Światło świecy odbijało się w ciemnych oczach
babki, które ukazywały teraz coś więcej niż dawną pogardę dla prostej
dziewczyny niższego stanu; był to szacunek spleciony z uczuciem zrozumiałym
jedynie dla matek, żon i udręczonych kobiet.
Po chwili jednak jej
spojrzenie przeniosło się na postać ojca, który, wciąż otumaniony i senny, zaczął zmierzać w stronę stołu
chwiejnym, ociężałym krokiem. Naraz zahaczył butem o wystającą belkę podłogi,
na co zareagowałam, instynktownie wyrywając się do przodu. Dotknęłam jego
ramienia, pomagając mu usiąść przy odsuniętym naprędce krześle; przed nim stół,
rozświetlony bijącym jasno światłem gromnicy, a dookoła ciemność błoga i
nienamacalna, zupełnie nierzeczywista wobec obecnego wśród nas ognia.
- Nie dotykaj świecy, tato. - Napominam go,
gdy próbuje przybliżyć palce do poświaty, unoszącej się wokół płomienia. -
Jeszcze gotów jesteś oparzyć sobie dłonie, jakby mało ci było ran na ciele.
Po chwili zaczynam zdawać
sobie sprawę, iż pragnę równie gorąco, jak płonie owa zapalona świeca, wyobrazić
sobie, że na twarzy mojego ojca gości choć przelotny uśmiech. Znika on jednak
od razu, rozproszony przez hałas tętniący dookoła: babcia, odsuwająca
skrzypiące krzesło, dziadek pomrukujący pod nosem niewyraźne obliczenia liczb i
lat; czasu, który ojciec zmarnował w łagrach, przemnożony przez uczucia
bliskich i podzielony przez niewykorzystaną młodość. Gdyby nie fakt, że dzieli
nas obca, wyznaczona latami chłodnego dystansu odległość, powiedziałabym mu, że
czasem trzeba zniknąć, aby powrócić, jednocześnie przywracając ze sobą
wypełniony ofiarą brak, zapewnienie o przyszłym odkupieniu. Gdy do stołu zbliża
się matka, z koszykiem chleba w dłoniach, czuję się tak, jak gdybym tkwiła we
śnie, którego nie rozumiem i którego nikt nie potrafi mi objaśnić. Oto dotychczasowa
pustka mieszkania, w którym myśli przywierały ciasno do ścian, a słowa często
podążały ich śladem, teraz rozbrzmiewa echem ożywionych głosów, znajomego
języku i upragnionych treści. Przed nami leży chleb, podzielony na cienkie
kromki; miłość w przekroju poprzecznym, uczucie rozmiękczone kroplą wspólnej
krwi. Teraz możemy podzielić się nim i spożyć go tak, jakby miał nam wystarczyć
za wszystkie głodne, workuckie dni białego świata.
Wiktoria
Grafika:
https://img.freepik.com/vetores-premium/vetor-ilustracao-plana-design-mulher-escrevendo_776789-233.jpg?w=740
Brawo Wiktoria! Piękne metafory i wyszukane słownictwo
OdpowiedzUsuńŚwietne opowiadanie! Oby było takich coraz więcej na blogu.
OdpowiedzUsuńBardzo ciekawe opowiadanie i świetny styl pisania. Gratuluję talentu
OdpowiedzUsuńBardzo ciekawe opowiadanie. To piękne, że do naszej szkoły uczęszczają tak utalentowane osoby.
OdpowiedzUsuńŚwietne opowiadanie, mam nadzieję, że dzięki swojemu talentowi literackiemu wygrasz jeszcze nie jeden konkurs, a my będziemy mogli przeczytać więcej Twoich tekstów.
OdpowiedzUsuńWiktorio, masz niesamowitą umiejętność władania słowem, od razu zabierasz nas do swojego świata, a ja nie mam ochoty go opuszczać. Twoje opowiadanie "kipi" wprost od emocji.
OdpowiedzUsuńPrzepiękne opowiadanie! Oby więcej tak bardzo utalentowanych osób w nasze szkole.
OdpowiedzUsuńOpowiadanie napisane pięknym, literackim językiem. W pełni zasłużona nagroda. Gratuluję wygranej i życzę dalszych sukcesów.
OdpowiedzUsuńWyszukane słownictwo oraz ciekawa treść - świetne opowiadanie.
OdpowiedzUsuńJestem w szoku. Bogata treść, piękne metafory! Dla Ciebie literatura to pasja, dla mnie - czytanie Twoich tekstów stało się pasją! Dziękuję!
OdpowiedzUsuńWzruszające opowiadanie wypełnione pięknymi metaforami. Mam nadzieję, że w niedalekiej przyszłości będziemy mogli przeczytać nowe teksty. ❤️
OdpowiedzUsuńPiękne opowiadanie, Workuta to jedynie jeden z symboli piekła na ziemi zagotowanego przez żydokomune bolszewicką prawym narodom Europy. Dobrze że o tym piszesz(chociaż ogólnie tu chyba o stricte rozrachunek z tym kondominium pod gruzińskim zarządem powierniczym Ci nie chodziło ale mniejsza). Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńŚwietne opowiadanie. Idealnie dobrane słownictwo. Gratuluję talentu i życzę dalszych sukcesów.
OdpowiedzUsuń