Miasto gwiazd...
Kochajmy marzycieli, choć zdają
się być głupcami.
(La La Land)
„La La Land” to film w reżyserii Damiena
Chazelle, twórcy, z którym zapoznałam się dzięki fenomenalnemu „Whiplashowi”.
Po seansie „Whiplasha” byłam pod wrażeniem. Film, który początkowo nie
zapowiadał takich emocji, ostatecznie zmiótł mnie emocjonalnie i intelektualnie.
Z tegorocznym laureatem sześciu Oscarów (dla
najlepszej aktorki pierwszoplanowej, najlepszego reżysera, za najlepszą muzykę
oryginalną, najlepszą piosenkę, najlepsze zdjęcia i scenografię), czyli „La La
Landem” było nieco inaczej. Przyznam się, że dość niechętnie wybrałam się na
seans „La La Landu”.
Byłam nawet trochę zawiedziona, że jadę obejrzeć ten film, a nie „Powidoki” czy
„Sztukę kochania. Historię Michaliny Wisłockiej”. „Powidoki” przyciągały mnie
tematyką, „Sztuka kochania” wizualną otoczką lat 70., a „La La Land”? Już długo
przed premierą zainteresował mnie ze względu na reżysera i Emmę Stone, która
zagrała główną rolę, a którą uwielbiam. Ryan Gosling również zbytnio nie
odstraszał. Wówczas nawet nie wiedziałam, że to będzie musical. Gdy pojawił się
plakat „La La Landu”, moje zaciekawienie produkcją wzrosło. Musical to może nie
do końca mój gatunek, ale ten plakat! Był uroczy. Po światowej premierze
zaczęłam być sceptyczna. Słyszałam mnóstwo pochwał dotyczących filmu.
Paradoksalnie nominacje do Oscara wzbudziły moje wątpliwości, czy aby na pewno
„La La Land” będzie mógł się równać świetnemu „Whiplashowi”. Od kilku lat
Oscary wydają mi się naciągane. (Bo jak wytłumaczyć, że Johny Depp nie dostał tej
nagrody? Co z Ralphem Fiennes? Heleną Bonham Carter? Amy Adams?) Obawiałam się,
że „La La Land” będzie zbyt prosty.
W końcu znalazłam się w
sali kinowej, czekając na rozpoczęcie projekcji z cichym lękiem, że nawet Emma
nie pomoże. Pomogła, choć wcale nie musiała się bardzo starać. „La La
Land” jest intymnym obrazem rodzącego się uczucia młodej pary, a przy tym
musicalem wyciągniętym niczym ze złotej ery Hollywoodu. Film ponadto opowiada o
spełnianiu marzeń i przyjmowaniu rzeczy nieodwracalnych. „La La Land”
przedstawia nam dwie różne osobowości. Kontrastuje nowoczesnością i umiłowaniem
tradycji. Nie jest to może wybitnie oryginalny zabieg, ale najważniejsze, że
dobrze się to ogląda. Dodatkowo podoba mi się, że Chazelle powraca do jazzu
(podobnie jak w „Whiplashu”). Nie jestem fanką tej muzyki, ale u tego reżysera
jest nie dość, że zjadliwa, to jeszcze całkiem smaczna.
Pisząc tę recenzję, w głowie słyszę wciąż słowa:
„City of stars, are you shining just for me?” Przed oczami mam scenę, w której
Sebastian spaceruje wieczorną porą, śpiewając właśnie “City of stars”. Jest to
chyba moja ulubiona scena w całym filmie. Idealnie oddaje jego marzycielski,
sentymentalny, delikatnie baśniowy klimat.
Nie zdziwiła mnie ilość
nagród, którą otrzymał „La La Land”. To bardzo dobry film. Mam jednak z nim
mały problem. Jednoznacznie nie potrafię odpowiedzieć na pytanie, co poszło nie
tak, ale nie mogę się zgodzić z niektórymi opiniami, że to arcydzieło. Może to
właśnie wina gatunku. Musicalom wystarczy prosta fabuła i dobre piosenki. To,
co nie pomogłoby zwykłemu filmowi, musicalowi nie zaszkodzi.
„La La Land” jest produkcją, do której – mimo
wszystko – chcę wrócić. Cieszę się, że Chazelle idzie w dobrym kierunku i
„zacieram rączki”, myśląc o tym, co zaserwuje nam w przyszłych latach. Zachęcam
do zapoznania się z tym filmem. Może was zachwyci bardziej, może mniej.
Mam jednak nadzieję, że nie przejdziecie obok niego obojętnie i – tak samo jak
ja – przekonacie się do musicali, jeśli jeszcze tego nie zrobiliście.
Seph
Grafika:
http://1.fwcdn.pl/ph/88/19/718819/676400_1.1.jpg
http://1.fwcdn.pl/ph/88/19/718819/676403_1.1.jpg
http://1.fwcdn.pl/ph/88/19/718819/672147_1.1.jpg