X Miesiąc
Opowiadań
Piszę,
aby oswoić rzeczywistość, okiełznać świat,
sprowadzić go do rozmiarów A4.
(Nina Kowalczyk)
Dzisiaj czytelnicy szkolnego blogu mają przed sobą
najlepsze opowiadanie X Konkursu „Miesiąc Opowiadań”. Jego autorką jest Nina Kowalczyk, uczennica I Społecznego
Liceum Ogólnokształcącego w Zamościu. Nina zdobyła również I nagrodę w
Konkursie Literackim „Debiut” 2020 w kategorii – proza. Autorka przedstawia
krótką autobiografię. Nina Katarzyna, przeżytych szesnaście jesieni, bo z
listopada. Szczególną miłością darzy podróże i literaturę, a obie te
pasje łączą się ze sobą i wynikają jedna z drugiej. Pisze, aby oswoić rzeczywistość, okiełznać
świat, sprowadzić go do rozmiarów A4. Jej naturalne środowisko to kawiarnia
gdzieś na świecie, tym dalszym i
bliższym, a atrybutem jest parująca kawa, czarny długopis oraz kołozeszyt.
Miłej lektury!
Blogerka
Nina Kowalczyk
Vesper irae
Listopadowy
wieczór. Pada deszcz. W kałużach odbijają się niebiesko-czerwone litery z nazwą
supermarketu. Ludzie wybiegają skuleni przez automatycznie rozsuwane drzwi,
kliknięciem otwierają stare, zardzewiałe samochody, do bagażników pakują za
dużo plastikowych butelek, pakowanych próżniowo bochenków chleba, toreb płatków
kukurydzianych bez glutenu, alkoholi, którymi będą tępić zmysły przez następny
tydzień, do kolejnych zakupów. Deszcz odbija się od ich ortalionowych kapturów
skrywających nijakie, pospolite twarze, spływa po ramionach, skleja włosy,
zostaje na okularach. Odstawiają wózki, wyjmują żetony, wsiadają i odjeżdżają,
aby jak najszybciej znaleźć się w swoich mieszkaniach, włączyć telewizor,
popijając colę posłuchać o ekologii, jedząc winogrona o głodzie w Afryce.
Życie toczy się najnormalniejszym z
normalnych rytmów, czysty konsumpcjonizm, nic nowego, wszystko tak jak ma być.
Może oprócz niezidentyfikowanego kształtu znajdującego się dokładnie na
wprost. Wytężam wzrok i widzę, chociaż
nie chcę. Ale chyba tylko ja to widzę.
Przed
wejściem, w największej kałuży, leży mężczyzna. Ręce i nogi ma rozłożone na
boki, wygląda jak pięcioramienna gwiazda. Leży twarzą do dołu, nie wiadomo w
jakim jest wieku, nie wiadomo czy oddycha, czy żyje. Beżowa bluza nasiąkła
wodą, sprane dżinsy też, jest bez butów, bez skarpetek. Jest Grekiem.
Nie mam pojęcia skąd to wiem, ale to wiem, jestem tego pewna. Nie wiem
natomiast jak się tu znalazł, na skraju dnia i nocy, na końcu Unii
Europejskiej, na styku stref czasowych. Ludzie prześlizgują się po kształcie
wzrokiem, a potem odwracają się i udają, że zniknął. A może po prostu
przyjmują do wiadomości fakt, że przed sklepem jest coś dziwnego, że coś
nie powinno tu być, lecz małe, ludzkie mózgi nie nadążają z przetwarzaniem
danych. Przechodzą nad nim, obok niego, małym kółkiem wózka przejeżdżają po
dłoni. Mniejsze samochody omijają, zawracają, a te większe, o większych kołach,
nie zwalniając, przejeżdżają mu po plecach. Na beżowej bluzie są teraz brudne
ślady, a kręgosłup zmienił stan ze stałego na kruchy, pokruszony, w formie i
kolorze wiórek kokosowych.
Stoję
pod dachem, o który bębni deszcz, obok bankomatu i bezdomnego palącego
papierosa. Patrzymy na ciało, on takim niewidzącym, wyblakłym wzrokiem, a
ja widzącym i niewyblakłym, ale obraz z oczu dotarł do mózgu i w tym
miejscu się na razie zatrzymał, przykleił ręce do boków, a nogi wbił w kostkę
brukową. Rejestruję nieżywego człowieka moknącego w ulewie stulecia,
przyglądam się jego czarnym, krótkim włosom z ledwo widocznymi nitkami siwizny,
które wydają się być najbliżej mnie, jak gdyby wyciągały się w moją stronę.
Włosom, na które bezdomny rzuca niedopałek. Nie mogę wykonać ruchu.
Ze
sklepu wychodzi kobieta, w świetle nadjeżdżającego samochodu błyszczy jej
kolczyk w nosie. Prowadzi za rękę małego chłopca trzymającego piłkę. Jego
twarz jest cała pokryta strasznymi, ropiejącymi krostami, oczy są małymi
szparkami, spuchnięte. Gdy podchodzą do ciała, chłopiec kładzie piłkę na ziemi
i kopie rozpryskując brudną wodę na wszystkie strony. Uderza Greka w głowę, a
matka bez słowa podchodzi i ją podnosi. Na pytanie chłopca, czemu ten pan nie
odbił, odpowiada, że jest bardzo zmęczony i zasnął. Zasnął snem wiecznym.
Im
dłużej patrzę na ciało, tym bardziej wydaje mi się, że go znam, chociaż go
nigdy nie widziałam. Wydaje mi się, że pochodzi z małej górzystej
miejscowości Kalavrita na Peloponezie. Jako dzieciak biegał po zielonych
wzgórzach, jako nastolatek autostopem jeździł nad morze. Potem wyjechał na
studia do Aten. Pił kawę pod Akropolem, czytał Arystotelesa i Homera.
Wyobrażał sobie siebie w białym szatach, w wieńcu laurowym. Był współczesnym
Sokratesem, chodził ulicami stolicy starożytnej Hellady, zadawał skomplikowane
pytania budząc gniew bogów.
Z piskiem opon zatrzymuje się biały,
ekskluzywny mercedes. Wybiega z niego zadbana kobieta pod pięćdziesiątkę, rzuca
się na kolana, zaczyna krzyczeć. Deszcz zaczął padać mocniej, uderza
o blaszane budy, zagłusza słowa, ale ludzie zaczynają się schodzić. Ktoś
wyciąga telefon. Ktoś robi zdjęcia. Ktoś nagrywa. Ktoś przyklęka. Ktoś może
dzwoni na policję, po karetkę. Inni otaczają zwłoki zwartym kołem. Ale jest już za
późno. Tylko jeszcze zdążam pomyśleć, że z mojej perspektywy Grek wygląda jak
pentagram.
Dookoła
ciała pojawia się ciemny kontur. Ciemniejący z każdą chwilą, poszerzający się,
obejmujący coraz większą powierzchnię.
Mrok się rozprzestrzenia. Rośnie w siłę, jest niepohamowany. Gdy
dociera do drzwi supermarketu, gasną światła. Wszystkie światła. Latarnie
uliczne, sygnalizacja, neony. Światła zapalone w mieszkaniach w pobliskich
blokach. Światła samochodowe. Jakby ktoś wyłączył świat. Słychać alarmy,
wgniataną karoserię, krzyki, lamenty, jęki, zgrzytanie zębów. Pisk. Łamane
kości. Kości łamane jak zapałki. Hurtowo. Jakąś wielką ręką o potężnej,
nadludzkiej sile. Mrok gęstnieje, jest jak smoła, którą mieszkańcy wylewali z
murów na Szwedów w siedemnastym wieku. Gorący jak miliony słońc. Nadciągnął
czarną falą z wnętrza Ziemi, aby stopić serca i zmysły, aby czernią zalać
duszę. I nagle słychać śmiech. Dochodzi zewsząd. Jakby się samo Niebo i Ziemia
śmiały. Jakby umarli śmiali się z żywych. Żywych walczących w agonii.
Swoją
żonę poznał w Londynie, w którym pracował po skończeniu filozofii na
Uniwersytecie Narodowym im. Kapodistriasa w Atenach.
Parzył kawę i nakładał ciastka w sieciówce z widokiem na dworzec Victorii.
Weszła do środka pachnąca styczniowym wiatrem, z walizką turkoczącą
na podłodze. Zamówiła cappuccino i brownie, a on się przysiadł. I od tego
czasu się nie rozstawali. Nie rozstawali się aż do tego czasu. Czyli,
przypomnę, listopadowego wieczoru roku pańskiego dwa zero jeden dziewięć,
23°11′E długości i 50°50′N szerokości geograficznej, godzina dziewiętnasta
dwanaście sekund pięćdziesiąt cztery, piątek.
Nie widzę tego, że mrok wylewa się z okien
domów, sklepów, samochodów, szkła pękają na miliony kawałków, rozbryzgują się,
ranią policzki i dłonie, zostawiają na nich krwawe z krwi najgorszego sortu
smugi. Że tryska z ludzkich oczu, uszu, ust. Że butelkowana woda stała się
czarna, śmietana dwunastka i mleko trzy i dwie dziesiąte procenta tak samo.
Ktoś na mnie wpada, ja się potykam, upadam na coś miękkiego. Wstaję. Mam mokre
ręce, odruchowo na nie patrzę. Nie widzę nic. Ale domyślam się, że modły
zostały me wysłuchane, że oto nadchodzi ostateczny kres ludzkości. Nie będzie
więcej wojen, głodu, cierpienia, grzechu, rozpusty. Nie będzie Zła.
Nie będzie Dobra. Kwiatów nie będzie, łąk nie będzie, kolorowych ptaków,
wielobarwnych motyli. Ciszy, spokoju, kawy pod Akropolem już więcej nie będzie,
w Cafe Nero też już nie, miłości, radości. Chociaż w sumie tych dwóch ostatnich
nigdy nie było. Jedyne co teraz będzie to Oczyszczenie. Porządek. Alfa i
Omega. Coś silnego w postaci Mroku przybyło, aby wszystko zakończyć.
Miał na imię Ajschylos. Jak tragik grecki. Ulubiony pisarz jego świętej
pamięci matki Epifanii, praczki miłującej literaturę klasyczną. Był jeźdźcem
Apokalipsy, jednym z czterech, ostatnim. Jeźdźcem Śmierci. Pierwszym może była
kobieta w mercedesie, zwyciężczyni wojny komunizmu z kapitalizmem. Drugim
może ten chłopiec, trzecim najprawdopodobniej bezdomny.
Krzyki
nagle cichną. Deszcz przestaje padać. Nie słychać nic. Nie czuć nic. Wiatru.
Oddechów. A potem wszystko staje się białe.
Nie
ma.
Nic.
Nie
widzę już tego, że na parkingu i w środku świątyni dóbr doczesnych leżą setki
ciał. Ale już po nich nikt nie przejedzie.
Upadł
Babilon.
Nina
Grafika:
https://cdn.pixabay.com/photo/2017/06/16/14/24/absorbed-2409314__340.png