12 listopada 2015

Wspomnienia, wspomnienia







                    

              O Rąbniętych Rusałkach i Marsjanach 

                                       Niezapomniane młodzieńcze lata!
                                    Szkolne wspomnienia niezapomniane!
                                                                                     (Artur Oppman)

              (Z pamiętnika pierwszoklasistki oraz z gazetek szkolnych „Bez Tytułu”)          
                                                                    Część II

Jeśli dobrze pamiętam...  przebieraliśmy się namiętnie, zawsze i wszędzie gotowi (a raczej – gotowe) do publicznego pokazywania się w łachmanach, prześcieradłach, wymazane od stóp do głów. Na początku była chyba historia, przebrałyśmy się za filozofów, główny punkt programu to, oczywiście, nie dyskusja na lekcji, tylko przechadzanie się w tych prześcieradłach po korytarzu. Później trzeba było to uwiecznić, więc przebrałyśmy się znowu i na długiej przerwie zrobiłyśmy sobie sesję zdjęciową. Rzecz jasna, Magda i ja nie zdążyłyśmy się przebrać i w takich strojach siedziałyśmy jeszcze na polskim.
Potem był rajd nocny w noc sobótkową, plotłyśmy wianki podobne raczej do mioteł, sterczące we wszystkie strony i w tę właśnie noc założyłyśmy Stowarzyszenie Rąbniętych Rusałek.  W podobnych wiankach chodziłyśmy jeszcze kilkakrotnie, przy okazji różnych rusałkowych świąt, na przykład podczas przedstawienia na pożegnanie Pani Profesor Ch. na początku kl. II (nie było to właściwie pożegnanie, bo Pani Profesor nigdzie od nas nie odchodziła, przestała tylko być naszą wychowawczynią,  kiedy została zastępcą dyrektora, ale i tak w ramach protestu ubraliśmy się na polski na czarno i byliśmy bardzo obrażeni). W prześcieradłach chodziłyśmy jeszcze raz, kiedy  we cztery grałyśmy chór  w „Odprawie posłów greckich”, wystawianej na rynku (jak się można łatwo domyślić, chodziłyśmy w tych strojach jeszcze jakiś czas po Starówce). Braliśmy też udział w jasełkach, Magda przebrana za śmierć, z trupio białą twarzą (czym ona się wtedy tak wysmarowała? maścią cynkową?), Chomik  i Ksiądz Marek G.– za pastuchów, Leszczo  – za jakiegoś strażnika. Oczywiście, obowiązkowe było bieganie w takich strojach po szkole i robienie zdjęć. A na Dzień Nauczyciela przedstawienie pod tytułem: „Wszyscy byliśmy dziećmi” (mój pomysł pierwotnie brzmiał: „Wszyscy jesteśmy dziećmi”, ale zostało to ocenzurowane). Założyłyśmy wtedy fartuszki z falbankami (takie z podstawówki), krótkie spódniczki, białe podkolanówki, tańczyłyśmy w kółku, śpiewałyśmy piosenki i mówiłyśmy wierszyki z książki „Ananasy z naszej klasy”. O Pierwszym Dniu Wiosny nie piszę, bo wtedy wszyscy się przebierali, więc nas to specjalnie nie pociągało (chociaż tak, coś tam wtedy robiliśmy).

26 X 1991, sobota.  W dzień ślubowania robiłam gazetkę z Elką N. (Elizą). Ona – Dzień Nauczyciela, ja – jesień. Przypomniało mi się zdanie z pewnej piosenki: „Idzie jesień – nie ma na to rady...” Zrobiłam z tego hasło i powiesiłam. Trochę wisiało i nic. Któregoś dnia na fizyce Pani  Profesor  H. zainteresowała się tym (ona zawsze wypatrzy takie rzeczy) i spytała, dlaczego mamy takie pesymistyczne hasło. Jak zaczęła nam wyliczać powody do radości... Można się było polać! Dzisiaj Profesor Halina Ch. też zahaczyła o to hasło. Ale o Dzień Nauczyciela też. Twardo nie zmieniamy gazetki. Zobaczymy, co będzie dalej.
            Kiedyś sprzątaliśmy zaplecze i znaleźliśmy wspaniałe plakaty z hasłem Gomułki. Bardzo nam się to spodobało (my już mamy taki spaczony gust...) i chcieliśmy nawet gdzieś powiesić, ale nie było gdzie. Powiesiliśmy za to proporczyk z hasłem: „Ludziom dobrej roboty” i z namalowaną czerwoną różą. Trochę wisiało i też nic. Aż wreszcie zapomnieliśmy o tym. Na którejś fizyce kochana Profesor  H. zaczęła nieznacznie (jakby z niesmakiem i zdziwieniem) spoglądać na ten proporczyk. W końcu powiedziała:
             - Takie hasła były modne w latach 50-tych. One wam się podobają?!
        - Tak! Tak! – potwierdziliśmy z entuzjazmem, a na przerwie odwróciliśmy proporczyk na drugą stronę. Widniał tam ogromny... młot i kłos zboża...

Jeśli dobrze pamiętam... jeszcze kilkakrotnie mieliśmy nietypowe gazetki. Raz zabrałam swojemu ojcu reklamy środków ochrony roślin: rzadkiej urody buraków, ziemniaków, rzepaków, rolników i traktorzystów, obowiązkowo na tle złocistych pól; do tego dołożyłam napis: „Traktory  zdobędą wiosnę”. Plakat z jakimś szogunem czy innym samurajem, z hasłem: „Giń, szkodniku!”, nie zmieścił się już na gazetce, ale wisiał przez dłuższy czas na innej ścianie, pod kwiatkiem. Innym razem przyniosłam pożółkłe pocztówki z wodzami przeróżnych rewolucji (likwidowali wtedy jakąś bibliotekę, miałam więc większą ilość takich zdobyczy), idealnie pasował do tego napis: „To Marsjanie rządzą światem”. Na drugiej tablicy wisiały zazwyczaj materiały Stowarzyszenia Rąbniętych Rusałek (jakby inne  nie były rąbnięte): zasuszone wianki, karteczki z zabawnymi scenkami z lekcji, humorem zeszytów, listy do św. Mikołaja, itepe. A – oczywiście - nasza najważniejsza gazetka – już nie ścienna, ale papierowa – to „Bez Tytułu” (organ Stowarzyszenia Rąbniętych Rusałek), którą wydawaliśmy od II klasy i w sumie przygotowaliśmy kilka numerów. Były tam głównie scenki z lekcji oraz wszelkie rzeczy zabawne i absurdalne, które nas spotkały.
Spotykamy się z entuzjastycznym  przyjęciem. Klasa wyrywa sobie drugi numer „Bez Tytułu”, który świeżo wyszedł spod kserokopiarki. Andrzej Ch. biega po sali, wymachując swoim egzemplarzem  i krzyczy:
             - Kto tu o mnie napisał?!! Kto o mnie napisał takie głupoty?!!
Aneta K. (wyłania się spod stosu gazetek i oblegającego go tłumu): Ja! A bo co?
Andrzej Ch. (pośpiesznie): A, nie, nic. Tak tylko się pytam...
Jeśli dobrze pamiętam... z malowaniem ogrodzenia było tak. Jakoś niespecjalnie dobrze staliśmy  z techniki (jak nie daty wynalazków, to projekt nowoczesnej sali lekcyjnej), a koniec roku już się zbliżał. I wtedy pojawiła się szansa i podciągnięcia trochę ocen, i wplątania się w kolejną przygodę. Najpierw trzeba było przynosić pędzle, za każdy pędzel coś się dostawało (plusa czy piątkę? już nie pamiętam), przyniosłam dwa. Potem okazało się, że pilnie potrzebna jest metalowa szczotka do zdrapania poprzedniej farby. Mama mi gdzieś taką wynalazła, dostałam więc następnego plusa (a może nawet piątkę). Ale najważniejsze było samo malowanie, rwałyśmy się do tego okrutnie i wymogłyśmy na Pani Profesor Donacie G. obietnicę, że to nasza klasa będzie malować ogrodzenie. Pani Profesor obiecała, że nas zawiadomi, kiedy to będzie. I nagle jednego dnia patrzymy, a tu jakaś klasa robi coś przy ogrodzeniu! Przy naszym ogrodzeniu! Zrobiłyśmy straszne zamieszanie, szukając Pani  Profesor  po całej szkole, wywołując ją skądś, krzycząc, że to przecież nasza klasa miała malować. Ale okazało się, że jeszcze nie malują, na razie tylko zdrapują farbę. Błagałyśmy, że to my musimy malować, że nikt inny tak dobrze tego nie zrobi, żeby na nas poczekać. Dobrze, postawiliśmy na swoim, przebraliśmy się więc w stare ubrania, ja miałam nawet fartuch roboczy, niektórzy po prostu gazety, przespacerowaliśmy się po korytarzu i poszliśmy malować ogrodzenie. Wymazaliśmy się strasznie, nie zdążyliśmy pomalować tego przez jedną lekcję, ale w kilka osób bardzo chętnie zostaliśmy po lekcjach (ze szczególnym uwzględnieniem przerwy, kiedy to pół szkoły zebrało się, żeby zobaczyć, co robimy i dlaczego tak wyglądamy). Za malowanie też były jakieś plusy (a może piątki) (zaraz, a może nawet szóstki!).

Aneta K., matura 1995

Grafika:  własna