8 listopada 2015

Wspomnienia, wspomnienia









                             Jeśli dobrze pamiętam...
                                        Niezapomniane młodzieńcze lata!
                                   Szkolne wspomnienia niezapomniane!
                                                                                       (Artur Oppman)


                                                (Z pamiętnika pierwszoklasistki)
                                                                     Część I

Jeśli dobrze pamiętam... Profesor Teofil L., którego zobaczyłam pierwszy raz  w życiu, zaszczycił mnie uśmiechem i rozmową!!! To jest zupełny sukces!  ... rozmowa wyglądała tak. To było już po egzaminach, stałam sobie na korytarzu (co ja wtedy robiłam? może przyszłam sprawdzić listę przyjętych?)  i nagle słyszę: łup! łup! Zza zakrętu wyłania się Profesor L., tak iść może tylko on, żywcem wyjęty z  tych wszystkich opowiadań, łup! łup!, zbliża się do mnie, to ja: Dzień dobry! On hamuje, patrzy w bok, potem w dół i łapie mnie  za łokieć: A skąd ty mnie, dziecko, znasz? Ja, bliska omdlenia: No, wiem, że pan profesor uczy chemii... Szeroki uśmiech: I to jak uczę!
13 IX 1991, czwartek. Od rana prześladował nas pech. Na biologii cudem uniknęłyśmy dwóch pał. Nie miałyśmy przyrządów do mikroskopowania, pomidora, cebuli i moczarki kanadyjskiej (mikroskopy miały być we wtorki!). Dyżurnemu się dostało, bo wszyscy myśleli, że dzisiaj teoria. Preparat nam nie wychodził. Wyszło nie wiadomo co, na szczęście bardzo fajne, spodobało się Pani  Profesor Grażynie S., więc nic nie mówiła. Na dodatek przyłapała Andrzeja H. na spisywaniu matmy  z mojego zeszytu. Zabrała oba zeszyty i oddała Pani Profesor Dorocie  M. Przez całą dużą przerwę kułam matmę, ale został zapytany tylko Andrzej.

Zostałam dopadnięta później.  Na matematyce praktykantka wpisuje do dziennika oceny z klasówki. Średnia klasy: 2,0. Nastroje szampańskie.
Ja: Dostałam jedynkę!  Wszyscy odwracają się w moją  stronę.
Andrzej Ch. (wstaje z ostatniej ławki): Cooo?!
Po chwili. Andrzej Ch. (załapuje): To tak jak ja!
Ja: (dumna z siebie): No!
Andrzej Ch. (załapuje już wszystko): To dlatego, że ze mną siedziałaś!
Klasa: No, widzisz! Dlaczego ściągałaś od Andrzeja?
Rafał L. (wyciąga  ramiona z drugiego końca klasy): Jednoczę się z tobą!
Ogólne zbratanie.
Jeśli dobrze pamiętam... z biologią było tak. Ogólnie miałam dobre stopnie, swój pierwszy stopień w liceum dostałam właśnie z biologii i była to piątka. Wszystko było dobrze pod warunkiem, że chodziło o teorię, tej mogłam się jakoś nauczyć (chociaż wymagało to, oczywiście, pewnego wysiłku), ale praktyka mnie rozkładała, nie potrafiłam odpowiedzieć na większość pytań, nie odróżniałam liścia od liścia, drzewa od drzewa, ptaka od ptaka, przez mikroskop niczego nie widziałam, preparatu zrobić nie potrafiłam. Pani  Profesor S. próbowała coś z tym zrobić,  a to wysyłając mnie na spacer do parku (w celu oglądania liści), a to trzymając mnie za rękę i oprowadzając osobiście po muzeum przyrodniczym podczas wycieczki. Dawało to, oczywiście, jeszcze gorsze efekty. Jakoś pod koniec II klasy dostaliśmy pracę domową, żeby obserwować zachowanie ptaków na wiosnę i przynieść notatki z obserwacjami. Nie miałam żadnych ptaków w pobliżu, miałam tysiąc pięćset innych spraw na głowie (pewnie polski  i angielski, jak zawsze), zresztą, i tak niczego nie byłabym w stanie zaobserwować. Mieliśmy za to w klasie koleżankę, która zawsze dziwnym trafem miała zrobione jakieś rzeczy ponad program, a to przygotowany już referat (który w ogóle nie był zadany), a to prowadzony przez rok zeszyt ekologiczny (chociaż nikt inny nie słyszał, że mamy coś takiego robić), i koleżanka ta miała jedną dodatkową obserwację. Obserwację zachowania wron nad Łabuńką. Dobrze, mogą być wrony nad Łabuńką, niczego lepszego i tak bym sama nie wymyśliła, przepisałam więc to szybko przed lekcją, nie zapamiętując z tego ani słowa i nie wnikając specjalnie w to, co było tam napisane. I zostałam wezwana do odpowiedzi. W bólach próbowałam sobie coś przypomnieć, coś stworzyć, jakieś opowiadanie o tych wronach nad Łabuńką, jak to budują gniazda na drzewach, samce robią to, a samice tamto. Pani Profesor S. spojrzała na mnie w sposób szczególny i zapytała, w jaki sposób rozpoznałam, które to są samce, a które samice. Nooo, samce są większe..., podałam niepewnie pierwszą odpowiedź, jaka mi przyszła do głowy. Minę Pani Profesor pamiętam  do dziś. 
7 X 1991, poniedziałek.  Z takich lepszych rzeczy – dostałam dzisiaj po łbie od Profesora Janusza K.  na PO. Wyświetlał nam film, po filmie kazał robić notatkę, a sam zajął się zbijaniem tablicy. Nie miał młotka, więc gwoździe zaczął przybijać granatem. Zrobiło się nam dosyć nieswojo, bo na tym PO ciągle stykamy się z bronią, ze śmiercią (oczywiście, czytamy i mówimy!), ze środkami masowego rażenia, a tu prawdziwe granaty w rękach Profesora, służące do przybijania gwoździ. Widząc nasz zdziwiony wzrok, Profesor K. pocieszył nas:
           - Nie martwcie się. Jak się ten rozerwie, to mam jeszcze dużo w szafce.
Gdy już powbijał te gwoździe, wziął któregoś chłopaka do pomocy i zaczęli nieść tablicę między rzędami. Oczywiście, przy okazji dostałam w łeb,  a profesor  K.:
           - Mam nadzieję, że tablicy mi nie rozwaliłaś...

13 X 1991, niedziela. Mieliśmy świetne ślubowanie i otrzęsiny. Na otrzęsiny wystawiliśmy Magdę K i Andrzeja C. Była świetna zabawa! Kiosk ze słodyczami (klienci wychodzili z niego biało-czerwoni od szminki i mąki), karmienie się dżemem z zawiązanymi oczami i bez łyżeczki („O, Boże, Andrzej!” – reakcja Magdy  na wygląd Andrzeja po odwiązaniu oczu. Rzeczywiście, ślicznie go nakarmiła! Nikt nie był tak wypaćkany...), scenki z życia wzięte, oświadczyny XXV wieku, tańczenie walca w rytmie rock’n’rolla na rozłożonej gazecie, opowiadanie kawałów z serii „Przyszła baba do lekarza”, itp. itd. Coś pięknego! Wygrała klasa I h, a właściwie Milena D.  z I h i Andrzej N.  z II b.

29 X 1991, środa.  W poniedziałek mieliśmy świetne PO. Był sprawdzian w formie tzw. testu wyboru. Profesor K.  kazał napisać tylko numery na kartkach, a Magda:
           -  A można fałszywe?
Profesor  odwrócił się w jej stronę, popatrzył i z nieodgadnioną miną spytał:
           -  A poza tym wszyscy zdrowi? [...]
Gdy usłyszałam, że dostałam (tzn. nr 10) 4+, oczywiście, byłam szczęśliwa, Profesor K. też oczywiście musiał mnie trochę uziemić, więc spytał:
          - A ty czego się cieszysz?
Pod koniec lekcji sprawdzał obecność, ominął Magdę, więc ona zareagowała:
          - A ja?!
Profesor udał, że nie słyszy. Skończył i spytał:
          - A ty co?
          - Pan Profesor mnie ominął.
       - Ojejku! Przecież Pan psor widzi, że jesteś – jęknął, ubolewając nad głupotą Magdy jakiś chłopak. Chyba Leszczo.
          - Ale ona chyba się nie domyśliła... – z politowaniem skwitował Profesor K.

Jeśli dobrze pamiętam... z PO było tak. Przez jakiś czas długo a namiętnie uczyliśmy się bandażowania, różnymi sposobami, różne części ciała, było tego trochę. Byłam dosyć często pytana na PO, więc co tydzień bandażowałam swojego brata, żeby sobie poćwiczyć. Wymyśliłam też sprytnie, że jak będę „modelką”, to nie zostanę wzięta do odpowiedzi. „Modelka” to była osoba, którą się bandażowało, a że trzeba się było do tego rozebrać jak na wuefie, nikomu specjalnie się nie chciało (to było w zimie). Przez jakiś czas to rzeczywiście wychodziło, ale przyszedł moment, kiedy już wszyscy mieli oceny z bandażowania, a ja nie. Zostałam więc wzięta do odpowiedzi, Profesor K. zażyczył sobie innego modela, nikt się do tego nie kwapił, ale w końcu Jareczek nie wytrzymał  i powiedział łaskawie: No, dobra... Profesor kazał mu się rozebrać, cała klasa obserwowała, jak Jareczek zdejmuje najpierw sweter, potem koszulę, potem spodnie, trochę to trwało. Dobrze, jesteśmy już wreszcie gotowi, a Profesor  K.  mówi: Zabandażuj mu głowę. Chociaż, zaraz, coś mi się teraz przypomina, że pierwsze zadanie to było: Wściekły pies ugryzł go w tyłek...,  ale zostało jednak zamienione na głowę (już bez wściekłego psa).
            Modelką byłam również przy sztucznym oddychaniu, metodą Holger-Nielsena i nawet chyba nie byłam z tego pytana. Później przerabialiśmy strzelanie i to już była tragedia, bo uratować kogoś mogę, ale wystrzelić z jakiejkolwiek broni, choćby do tarczy, to przekracza moje możliwości. Na moje szczęście strzelanie było już pod koniec roku szkolnego (I czy II klasy?), a zaliczenie na zupełnie ostatniej lekcji i było jasne, że wszyscy nie zdążą. Wykombinowałam sobie, że to właśnie dla mnie czasu nie wystarczy, nie było z tym kłopotu, bo większość klasy chciała po pierwsze: postrzelać sobie, po drugie: poprawić oceny, przepuszczałam więc wszystkich chętnych i wszystko wskazywało na to, że jestem uratowana. Aż  tu nagle drzwi się otwierają i Profesor woła:  Aneta K! Nogi się pode mną ugięły, przez głowę przeleciało mi tysiąc pomysłów, w jaki sposób mogłabym się usprawiedliwić,  że nie mogę, po prostu nie mogę strzelać, żaden nie wydał mi się zbyt dobry, no, może tylko ten, że zapomniałam okularów, podchodzę więc powoli na drżących nogach,  z tragiczną miną, a Profesor mówi: Aneta, idź po dziennik.

Aneta K. , matura 1995 



Grafika:  własna