12 czerwca 2021

Kącik młodego historyka

 

Powróćmy jak za dawnych lat…

 

 

Balów ci u nas dostatek,

już i Bristol się mieni, i Europejski rozświetla kandelabry,

już i pod Oazę podjeżdżają automobile.

(Kurier Warszawski,  1928)

 

W tytule  wykorzystałam  pierwsze słowa refrenu pięknej piosenki „Jak za dawnych lat”, bardzo znanej w rozrywkowym dwudziestoleciu międzywojennym. Chciałabym opowiedzieć o niezwykłym czasach, trochę zapomnianych przez dzisiejszą kulturę. O czasach, kiedy miała swój rozkwit piosenka, a artyści, jakby natchnieni przez mitologicznego Orfeusza, tworzyli wspaniałe melodie. Międzywojnie jest niewątpliwie jednym najznakomitszych artystycznie momentów w polskiej kulturze. Okres ten był eksplozją polskiej twórczości na niespotykaną skalę. Głównym miejscem rozwoju muzyki była Warszawa, nazywana „Paryżem Północy”. Teatry, rewie, kabarety i kino rozwijały się w niesamowitym tempie. Ta epoka wydała wybitnych kompozytorów i tekściarzy. Na artystów coraz bardziej wpływała  muzyka powstała na południu Stanów Zjednoczonych, będąca połączeniem między innymi muzyki afrykańskiej, bluesa i ragtime’u. Pozostawiała miejsce dla improwizacji i była bardzo taneczna. Została nazwana jazzem. Jego wpływ słychać w wielu utworach dwudziestolecia. Dziś ja, zauroczona bogactwem repertuaru lat dwudziestych i trzydziestych, chcę trochę opowiedzieć o tym czasie. Mój post otwiera zdjęcie z dancingu w „Oazie”.

Dwudziestolecie międzywojenne może szczycić się genialnymi kompozytorami i tekściarzami, którzy tworzyli wielkie przeboje. Odrabiali czas, który stracili przez zabory. Posiadali talent, ale również wykształcenie muzyczne. Warto zaznaczyć, że dziś język muzyki rozrywkowej jest mocno zdefiniowany. Jednak sto lat temu był czymś zupełnie nowym i dopiero pojawiło się pojęcie „muzyk rozrywkowy”. Muzycy w Polsce byli wówczas kształceni tylko klasycznie, orkiestry jazzowe były czymś nowoczesnym. Na zdjęciu powyżej: Orkiestra Artura Golda i Jerzego Petersburskiego, założona około 1925 roku.

Dla wybitnych pieśniarzy tworzyli genialni autorzy tekstów i kompozytorzy: Henryk Wars, Artur Gold, Julian Tuwim, Ludwik Starski. Bardzo popularnym tekściarzem, uznawanym za jednego z pierwszych twórców kultury masowej, był Andrzej Włast (zdjęcie wyżej), który tragicznie zmarł  w getcie warszawskim w 1942 roku. Pochodził bowiem z rodziny żydowskiej i naprawdę nazywał się Gustaw Baumritter. Przeżył zaledwie 45 lat.  Do roku 1939 napisał aż 2,5 tysiąca piosenek. Wiele z nich, jak „Tango Milonga”, „Jesienne róże”, „Tango andrusowskie”  lub „Czy Pani mieszka sama?” stały się przebojami popularnymi do dziś. Włast jest autorem słowa „przebój, a wprowadził ten neologizm jako zamiennik germanizmu „szlagier”. Włast  rozumiał, że piosenka ma się „sprzedać” nie tylko podczas rewii, ale także nagrana na płycie gramofonowej i emitowana  na antenie. Dlatego powinna trafiać w gusta zwykłych ludzi. I tak właśnie było z jego piosenkami. W tym kontekście można Własta nazwać twórcą polskiego popu. Wypracował on niezwykle efektywną metodę pracy  twórczej. Założył zeszyt, w którym spisywał rymy. Do tych rymów  dopisywał później tekst tak, żeby wpisywał się on w melodię i tworzył chociażby z grubsza sensowną treść piosenki. Kolejną tajemnicą jego sukcesu były podróże. Włast wyjeżdżał za granicę, by wybadać światowe trendy w muzyce rozrywkowej. Dzięki temu był o krok przed konkurentami, a jego piosenki były pionierskie na polskiej scenie muzycznej. Tworzył je dla wybitnych piosenkarzy.

Warto również wspomnieć o Adamie Astonie (zdjęcie wyżej), dla mnie najwybitniejszym polskim śpiewaku przedwojennym, o zmysłowym i eleganckim barytonie. Do 1939 roku nagrał na czarne płyty 920 piosenek. Znany był ze swoich sentymentalnych tang i bardziej beztroskich melodii jazzowych, często postrzegany jako czwarty wielki męski wykonawca tego okresu, obok Mieczysława Fogga, Tadeusza Faliszewskiego i Eugeniusza Bodo. Wykonywał piosenki w języku polskim, angielskim, francuskim i hebrajskim. Jego głos, łagodny, stał się  rozpoznawalny,  szybko wyróżniając go jako szanowanego artystę. To właśnie skłoniło Henryka Warsa do zaproponowania artyście pseudonimu: As-ton (po polsku „as tonu '”), który został oficjalnie przyjęty przez niego w 1935 roku. Naprawdę nazywał się Adolf Loewinsohn. Moje ulubione piosenki wykonywane przez Astona to: „Warszawo, moja Warszawo”, „Tango Notturno”, „Ja bez przerwy śmieję się”, „Nikodem” oraz „Noc w wielkim mieście”.

Polacy żyjący w międzywojniu potrafili się doskonale bawić. Szczególnie głośno było o życiu nocnym stolicy, gdzie wystawne przyjęcia odbywały się w modnych lokalach i hotelach. Na wielu dancingach tłumy ludzi tańczyły przy dźwiękach orkiestry. Przez wiele godzin słychać było rytmy walca, fokstrota, bluesa, bostona, tanga, oberka, kujawiaka i mazurka.

W tamtym czasie pierwszą w Polsce udaną próbą stworzenia nowoczesnego lokalu rozrywkowego o charakterze europejskim było otwarcie „Adrii”, przedsiębiorstwa kawiarniano – dancingowo - kabaretowego w Warszawie. Tak wspaniałego miejsca rozrywki jeszcze nie było w stolicy. Musiało ono też odpowiednio kosztować – mówiono, że około miliona ówczesnych złotych. Suma niewyobrażalna, zwłaszcza gdy się porówna z  zarobkami: prezydent – 5 tysięcy złotych, a robotnik 80 groszy na godzinę. Na zdjęciu powyżej: budynek , w którym mieściła się „Adria”, a niżej: sala balowa. 

Na parterze mieściła się kawiarnia na około 300 osób z salą przeznaczoną do czytania prasy, z barem i ogrodem zimowym, pełnym ptaków i kwiatów. W podziemiach była sala dancingowa na kilkaset osób. Oprócz zwykłego parkietu był w niej również obrotowy parkiet, wirujący wraz z tańczącymi. Do tańca przygrywały trzy orkiestry, a blasku temu miejscu dodawały marmury, złote ozdoby oraz światła reflektorów.  Tak otwarcie „Adrii” opisuje Kazimierz Lopek Krukowski w książce „Moja Warszawka”:  Otwarcie Adrii, a zwłaszcza dancingu, który znajdował się w podziemiach, stało się prawdziwą sensacją Warszawy. Wielka główna sala oświetlona wirującymi, kryształowymi żyrandolami, dwa bary, a w jednym z nich, w tak zwanym złotym barze – kręcący się i unoszący w górę parkiet. Najlepsze orkiestry: Gold i Petersburski, Kataszek i Karasiński, i nawet słynna argentyńska orkiestra Bianco. Występy najatrakcyjniejszych tancerek, duetów tanecznych, śpiewaczek, iluzjonistów i muzyków zagranicznych – i zawsze jako pierwszy numer programu oberek albo kujawiak w wykonaniu polskiej tancerki.

Polska muzyka okresu międzywojennego zachwyca mnie swoją niebanalnością, pięknymi rytmami i wyjątkowymi tekstami. Niewiele zostało z tamtych czasów, więc to właśnie muzyka pozwala przybliżyć ten okres, choć na chwilę się rozmarzyć i znaleźć się w pięknej przedwojennej Warszawie, w słynnym lokalu ze świetną orkiestrą.

O tym, jak balowano w II Rzeczpospolitej, można przeczytać dodatkowo na naszym  szkolnym blogu: http://1lozamoscblog.blogspot.com/2015/01/przeczytane-przemyślane-skomentowane.html

Malwina

 

Grafika:

https://twojahistoria.pl/2017/11/09/najslynniejsze-knajpy-przedwojennej-polski/

https://bibliotekapiosenki.pl/image?path=/zespoly_grafiki/orkiestra_golda_i_petersburskiego_2.jpg&width=373&height=0

https://api.culture.pl/sites/default/files/styles/260_auto_aspect/public/images/culture.pl/andrzej_wlast_fot_nac.jpg?itok=GaGOQY8w

https://i.ytimg.com/vi/ha7dGFIllko/hqdefault.jpg

https://prostyzm.files.wordpress.com/2013/10/a1.jpg

https://i.iplsc.com/przedwojenne-zabawy-sylwestrowe/0003QPL0DIGQERLS-C317-F3.jpg

5 czerwca 2021

Przeczytane, przemyślane, skomentowane

 

O „Rozmyślaniach” cesarza-filozofa

 

Nasze życie jest tym, co zeń uczynią nasze myśli.

(Marek Aureliusz)


Któż z nas nie słyszał o Marku Aureliuszu, cesarzu- filozofie? Jego imię wyryło się na dobre na kartach historii, ale także stało się nieodłącznym elementem popkultury. Mówiono nam o nim na lekcjach języka polskiego czy historii, wbijano do głów reformy, jakie przeprowadził, a jego popiersia widniały na koszulkach, kubkach i okładkach zeszytów. Jednak wbrew pozorom niewielu z nas miało okazję zetknąć się z jego twórczością, zachwycić filozofią życia.  Innymi słowy,  zobaczyliśmy w nim cesarza z zamierzchłych czasów, ale nie filozofa, a już na pewno nie kogoś, kto mógłby być autorytetem w XXI wieku. Ja także myślałam podobnie.

Skąd więc pomysł na przeczytanie Rozmyślań Marka Aureliusza?  Wszystko zaczęło się od blogu  Andrzeja Tucholskiego* - psychologa biznesu i stratega komunikacyjnego. Na swojej stronie zamieszcza on – jak sam mówi - rzeczowe, proste porady rozwiązujące jakiś codzienny problem albo trochę górnolotne, pół-poetyckie rozkminy o życiu. Jednym z często poruszanych przez niego tematów jest pragmatyczne podejście do życia zainspirowane filozofią stoicką. Bloger podkreśla, iż swoje poglądy opiera przede wszystkim na Rozmyślaniach. 

Zaintrygowało  mnie to. Pomyślałam:  Czy filozofia sprzed niemal dwóch tysięcy lat może być tak aktualna? Czy imperator mógł zmagać się z takimi problemami jak choćby uczniowie I LO?. Odpowiedź na te pytania znalazłam podczas czytania książki i możecie mi wierzyć, byłam zaskoczona. Rozmyślania. Do siebie samego  (w oryginale Ta eis heauton (Τ ες αυτόv), to zbiór dwunastu ksiąg z przemyśleniami cesarza zmagającego się z trudną rzeczywistością, zniechęceniem i codziennymi problemami. Jako filozof porusza  różnorodną tematykę, ale moją uwagę szczególnie przykuły kwestie, o których opowiem w dalszej części artykułu.

Marek Aureliusz w szczególny sposób podkreśla konieczność zachowania umiaru w przeżywaniu cierpienia: Mąż bowiem taki, który nie odkłada na potem, aby stanąć w rzędzie najlepszych, jest jako kapłan jakiś […], który obcuje z bóstwem […] czyniącym z niego […] zapaśnika walki najtrudniejszej, polegającej na tym, aby nie dać się pokonać żadnej namiętności, przepojonego do głębi umiłowaniem sprawiedliwości, z całej duszy przyjmującego z miłością to, co mu się zdarza, i wszystko to, co mu przypada w udziale. Sądzę, że o ile można nie zgadzać się z twierdzeniem, iż człowiek powinien być niewzruszony wobec spotykającego go cierpienia, trudno zanegować tezę, że nieustanne analizowanie swojego bólu zamyka w „błędnym kole”. Taka postawa tworzy przeświadczenie, że zdarzenia losowe mogą zniszczyć spokój ducha. Myślenie zgodne z tym schematem czyni człowieka nieszczęśliwym, bo nieustannie czekającym na odpowiednie warunki do bycia szczęśliwym, obwiniającym los i wszystkich dookoła za to, iż te warunki nigdy nie wystąpią.

Radą Marka Aureliusza dla tych, którzy zatracają się w marazmie, są słowa: A chociażbyś miał żyć trzy tysiące lat albo dziesięć tysięcy razy dłużej, przecież pamiętaj o tym, że nikt innego nie traci życia nad to, którym żyje, a innym nie żyje jak tym, które traci. Po przeczytaniu tego fragmentu zrobiłam sobie krótki rachunek sumienia ze  marnowanego czasu podczas pandemii. Zapewne dla wielu z was, zwłaszcza ekstrawertyków, znajomo brzmi chęć pogrążenia się we wspomnieniach lub w  snuciu planów na przyszłość oraz traktowania  obecnej  chwili niczym stanu przejściowego  - czasu odpoczynku, lenistwa, ale niekoniecznie czasu rozwoju.

A gdybyśmy w tej chwili musieli zakończyć życie, to jakie życie byśmy stracili? Nikt bowiem nie może stracić tego, co już przeszło lub co przyjdzie. Jakże bowiem można być pozbawionym tego, czego się nie ma? Z drugiej strony, świadome życie  tu i teraz nakłada na człowieka dużą odpowiedzialność, wobec tego pocieszającym wydaje się fakt, iż z niechęcią do podjęcia takiego wyzwania musiał zmierzyć się także Marek Aureliusz.

Cesarz nazwał działanie obowiązkiem człowieka wpisanym w jego naturę i zdecydowanie odpowiadał na swoje rozterki: Rankiem, gdy się niechętnie budzisz, pomyśl sobie: budzę się do trudu człowieka. Czyż więc czuć się mam niezadowolonym, że idę do pracy, dla której się zrodziłem i zesłany zostałem na świat? Czy na tom stworzony, bym się wygrzewał, wylegując się w łóżku? Ale to przyjemniejsze. Czyż zrodziłeś się dla przyjemności? Czyż nie do trudu, nie do pracy? Czyż nie widzisz, jak roślinki, wróbelki, mrówki, pająki, pszczoły czynią, co do nich należy, a stosownie do sił swoich przyczyniają się do harmonii świata? A ty nie chcesz czynić tego, co jest człowieczym?.

Jestem przekonana, że wszyscy chcieliby dokonać czegoś wielkiego - zasłynąć na całym świecie ze swoich czynów lub po prostu zyskać czyste sumienie i poczucie dobrze spełnionej misji. Jednak niezwykle często zdarza się argumentować bezczynność hasłem:  ale to przyjemniejsze. Filozof wchodzi w polemikę z taką postawą i przekonuje, że to, co przynosi krótką przyjemność, ale jest sprzeczne z naturą człowieka, nie przynosi szczęścia ani spokoju ducha.

Marek Aureliusz za cel stawia sobie utrzymanie wewnętrznej równowagi i pogody ducha. Mówi: A jeżeli go [czasu] nie użyjesz dla uzyskania pogody ducha, zniknie on i ty znikniesz, a po raz drugi nie powróci. Może warto postawić pytanie, czy to właśnie nie jest odpowiedź na współczesne problemy.

Podczas trudnego dla mnie czasu pandemii w Rozmyślaniach  odnalazłam prawdę, iż zdarzenia niezależne ode mnie nie mogą zniszczyć mojego szczęścia, bo:  Co jest poza moim umysłem, nie ma zgoła żadnego wpływu na mój umysł. Zachęcam  również Was do sięgnięcia po tę lekturę. Mam nadzieję, że pokrzepi ona Wasze serca i pozwoli odzyskać spokój ducha.  Życzę sobie i Wam, abyśmy nigdy nie zapomnieli, że: szczęśliwy to ten, kto los szczęśliwy sam sobie przygotował.

KK     

Grafika:

https://www.wykop.pl/cdn/c3201142/comment_1602915030EqbiT0DVb6aaUtiaGyPT5o.jpg

https://kolankowo.files.wordpress.com/2020/11/aureliusz.jpg

Źródło:

*Blog Andrzeja Tucholskiego: https://andrzejtucholski.pl/blog/