8 lutego 2020

Literackie fascynacje



     X  „Miesiąc  Opowiadań”



Żeby napisać jedno własne zdanie,
trzeba przeczytać tysiące cudzych.
(Ryszard Kapuściński )


Przed czytelnikami szkolnego blogu  opowiadanie wyróżnione I nagrodą w X Konkursie „Miesiąc Opowiadań”. Autorką pracy  jest Wiktoria Szykulska, uczennica  klasy II e naszego liceum, również laureatka  tegorocznego Konkursu Literackiego „Debiut”. Wiktoria– po zdobyciu I nagrody za cykl opowiadań w IX edycji Konkursu „Miesiąc Opowiadań”-  powiedziała: Literatura jest jedną z wielu moich pasji. Uważam, że wzbogaca wyobraźnię człowieka, poszerza horyzonty i otwiera oczy na sprawy, którym wielu z nas nie poświęca nawet odrobiny swojej uwagi. Czytanie wykształciło we mnie także umiejętność twórczego pisania, którą wykorzystuję, by dzielić się moją pasją z innymi. 
Miłej lektury!

Blogerka

Wiktoria Szykulska

29 grudnia, 1941, Z białego świata

      Najpierw słyszę nawoływanie; to głos mojej matki dobiega zza nieruchomej bariery drewnianych, pokrytych warstwą próchna ścian domu. Jest inny niż zazwyczaj; skrzywiony brzmieniowo i mniej opanowany: pozwala samogłoskom grzęznąć pod syczącą podeszwą spółgłosek, uwalnia sylaby spod równomiernego rygoru syntaksy, przez co brzmi wysoko, wzbija się jak ćma, która ze wszystkich sił pragnie ulecieć w zbyt startą i zużytą powierzchnię nieba. Pod jego wartkim naporem, moje dłonie zaczynają drżeć; to uczucie przypomina trzepot, muśnięcie spazmu obawy pod gładkim skupiskiem uporządkowanych tkanek. Siłą woli zmuszam się, by uchylić drzwi, prowadzące do sąsiedniego pomieszczenia, a moje kroki są niepewne, nieprzywykłe do ciężaru trwającej chwili. Gdy przestępuję przez próg, na początku widzę tylko poruszenie mojej matki, jej zatroskaną i ogarniętą czymś nienazwanym twarz, do tego rozwichrzone włosy i zbielałe ze zdenerwowania dłonie. Potem mój wzrok napotyka zaciemnioną postać wysokiego mężczyzny, stojącego obok,  w którym teraz widać znamiona dawnej siły; opadłe kontury zwiotczałych mięśni, przygaszoną posturę szerokich pleców i spowolnione ruchy dużych dłoni. A może wygląda tak w konfrontacji z moją matką, jej gorączkowymi gestami, może wydaje mi się spokojny i otumaniony przy tej nerwowej krzątaninie, przez którą jej pękata sylwetka zatraca swoją formę, staje się rozmyta i niewyraźna, jak gdyby dominujące w niej uczucie usiłowało wykroczyć poza wytyczone granice ciała i umysłu.                                   
      Narastająca dezorientacja z każdą chwilą coraz silniej odbiera mi jasność myślenia; czuję, jakbym patrzyła na świat przez ciemność zamkniętych oczu.
     - Podaj nam ręczniki, Wando. - Komenderuje moja matka, a świat na powrót traci ostrość, jest spłowiały i niknie w tej bladości, która pozbawia mnie widzenia. 
   - Przynieś jeden suchy i jeden zwilżony wodą, tylko się pospiesz. Chyba nie zamierzasz przez cały ten czas tak tu stać i się przyglądać.                                                                                      
       Próbuje mnie ocucić, otrząsnąć, wytrząsnąć ze mnie otępienie i przetrząsnąć sferę wspomnień; ma nadzieję, że słowa odetną błonę zapomnienia, jeśli tylko będą wystarczająco ostre, jeżeli tylko padną wystarczająco głęboko. Mechanicznym gestem dłoni otwieram szufladę i dobywam z niej ręczniki, które   w dotyku są szorstkie i drapiące, przypominają korę drzewa, po której uciekinier wspina się wyżej i wyżej  w palącym pragnieniu ucieczki. Oblewam jeden z nich wodą, po czym - wyżęty i otrzepany z resztek skapującej wilgoci - wkładam   w wyciągnięte dłonie matki. Ten krótki kontakt z jej materialnością i żywą obecnością wobec całej nierealności otoczenia, pozbawia mnie tchu; oddech więźnie w gardle, słowa zaciskają się wokół milczenia. W ogarniającej mnie ciszy, wzrokiem odruchowo natrafiam na kompozycję rysów jego twarzy i czuję, jak moje oczy zamierają, pochłonięte tą tajemniczą mitologią zdarzeń, tym głośno zatrzaśniętym zamkiem, do którego próżno szukać klucza znaczeniowego. Zagłębienia zmarszczek tworzą osobliwą mapę, rozwidloną i zaokrągloną, której kształt obejmuje niemal opiekuńczo dwa pionowe nawiasy wokół ust; namacalny  ślad pozostałości po uśmiechu. Oczy ma lekko przymrużone i szare; wewnątrz są przymknięte, a na zewnątrz rozwarte, pochłaniają kolor i stąd wypływa ta niemająca brzegu szarość, ta wodnistość przeżyć i doświadczeń, w których można utknąć i hibernować pod powierzchnią, z sercem na powietrzu, ale bez powietrza.                                                     
      - Powiedz coś do niego... Odezwij się. - Matka nie patrzy na mnie, zarzuca tylko delikatnie, lecz stanowczo ręcznik na ramiona mężczyzny i sadza go na pobliskim krześle, ujmując przynaglająco dłońmi za ramiona. Jej spojrzenie spoczywa na męskiej twarzy i zatrzymuje się na niej, nie przenikając dalej, nie chcąc zajrzeć głębiej. Przychodzi mi na myśl, że doskwiera jej strach; boi się tego, co może w nich zobaczyć. - Na razie jest w ogromnym szoku, to dlatego nie mówi. Wando, powinnaś się z nim przywitać, inaczej może pomyśleć, że go nie poznajesz albo... Wybacz mi, Sewerynie, staram się robić to ostrożnie, Bóg mi świadkiem, że próbuję.                                         
        W tych zdaniach, którym brakuje spójności i które tworzą całość tylko dzięki łączącemu je załamaniu, moja matka próbuje mi przekazać, że wrócił. Pociera srebrne nitki jego włosów ręcznikiem, a potem pozwala im opaść na ramiona, dotknąć ich koniuszkami i skłębić się ze sobą w plątaninie, której nie można by użyć do załatania pęknięcia, lecz którą należy raczej obciąć i pozbyć się zakrzepłych w niej myśli. Wiedziona jakimś niezrozumiałym odruchem, chwytam drugi brzeg ręcznika i pomagam jej obmyć twarz ojca, lecz gest ten, obcy i niepewny, po chwili przeraża mnie do tego stopnia, że porzucam go i kieruję się do kuchni, by podgrzać wodę   i napełnić nią obtłuczoną balię. Widzę jak naczynie napełnia się czystością, jak powleka je przezroczysta powłoka płynu i wstyd mi za siebie, za moją nieporadność  i lęk, i jeszcze za tęsknotę, nadal żywą i odczuwalną, nieukojoną, pomimo spotkania    z człowiekiem, który przecież stanowi jej jednoznaczny obiekt. Te uczucia, zamknięte w ciasnej przestrzeni mojej duszy, osadzają się i nawarstwiają, nie dają się odepchnąć wzmożonym wysiłkiem, który towarzyszy podnoszeniu napełnionej wodą balii, są stale obecne w ociężałych krokach, kierujących mnie nieuchronnie w stronę pomieszczenia. Gdy powracam, niemal natychmiast moich uszu dochodzi niewyraźne mamrotanie, niskie i mrukliwe, powleczone warstwą czegoś, co można by uznać za brak wprawy. Po paru minutach konstatuję, że to usta mojego ojca próbują nadać wydźwięk słowom, przechować je, a potem wydać na świat. Są one jednak zagłuszane przez cichy płacz; miękkie łzy mojej matki skapują w dół, po policzkach. Następnie on zbiera je w te szklane naczynia słów, a potem przechowuje tam i karmi, do momentu aż dojrzeją w cieniu lichego bezgłosu.
       Otrząsając się ze zdumienia, zaczynam rozumieć rysujący się przede mną obraz;  matka przyklęka u podnóża krzesła, na którym nadal siedzi ojciec, choć widzę, jak bardzo chciałby wstać, posiąść siłę, pozwalającą mu podnieść tę kobietę, którą tak kurczowo ściska za ręce, której tak rozpaczliwie się trzyma. Czuję ucisk w sercu, ujmujące go od wewnątrz palce smutku, i żałuję, że nie ma kogoś, kto zdołałby ich podźwignąć, pomóc im podnieść się z podłogi ziejącej niemocy. Naraz jednak, matka prostuje się i uwalnia dłonie z uścisku, po czym dotyka nimi kołnierza bluzy od munduru i zaczyna ją zdejmować. Odkrywa przy tym kawałek pociemniałego od brudu materiału, a potem jego dalszą część - spłowiałą i postrzępioną do tego stopnia, iż wyłania się spod niej rozrzucona na skórze konstelacja ran. Na jej kształt składają się wyraźnie zaznaczone punkty; rozmaite draśnięcia i nieco rzadsze zadrapania, do tego niemal każde otulone jest warstwą purpurowej opuchlizny, która zdaje się unosić ból, odrywać go od przylegających do pleców skaleczeń i nadawać mu inny, bardziej wzniosły wymiar.                                              
       Potem jednak dzieje się coś, co rozrywa ten moment na strzępy tak, że zostaje po nim tylko nikły ślad, sekunda poprzedzająca wejście do pomieszczenia dwóch skulonych pod grubym płaszczem postaci. Na nogach mają wełniane walonki, które zostawiają po sobie wilgotne ślady, a z odległości, w której teraz się znajdują jestem w stanie odczytać, iż są to kobieta i mężczyzna, staruszkowie o głosach cienkich i nakładających się na siebie, jak warstwy topniejącego śniegu.                                      
        - Co tu robicie?- Wyrzuca z siebie moja matka, po czym gniewnie okrywa plecy ojca wierzchnią stroną munduru, robi to w sposób gwałtowny i zaborczy, jak gdyby istniało cierpienie, które można zagarnąć i zakryć, uczynić z niego swoją własność; pamiątkowy wieniec niezrozumiałego triumfu. - Jak dostaliście się do środka? I skąd wiecie o... Czyżby wiadomość zdążyła się roznieść?
      Wobec widniejącego na jej twarzy przerażenia, postaci niemal natychmiast wyplątują się z okrywającego ich płaszcza, zrzucają z pleców jego ciężką, gryzącą powłokę, jak gdyby to była niepotrzebna, podarowana przez Stwórcę, dodatkowa warstwa skóry. Dopiero teraz, w pełni mogę przyjrzeć się ich sylwetkom i twarzom; kobieta jest niska i wątła, ma lekko skośne oczy i wysoko uniesione brwi, które sprawiają, że jej nos wydaje się jeszcze węższy, a usta bardziej nieruchome. Z kolei mężczyzna stanowi jej przeciwieństwo. Wszystko w nim jest obłe i perkate, poczynając od okrągłego czoła i miękkich rysów twarzy, a kończąc na lekko wydatnym, opiętym wymiętą koszulą brzuchu. Sprawiają wrażenie starców, których życia splotły się ze sobą w tak niepojęty sposób, że nawet śmierć musiałaby spróbować rozdzielić je więcej niż jednym cięciem stalowych nożyczek snu.
       - Wybacz nam to najście, Zosiu. - Odzywa się po chwili staruszka, mnąc nerwowo w dłoniach wilgotną materiałową chustę. - Ale musieliśmy go zobaczyć, chyba rozumiesz. Spędził tam sześć lat, a wszystkie listy, które wysyłaliśmy przepadały bez odpowiedzi. Poza jednym...Pewnego dnia dostarczono nam kopertę, co prawda rozerwaną, ale niepozbawioną zawartości. Była tam kartka, ledwo mogliśmy rozczytać ten niebywały charakter pisma; wszędzie pochyłe linie   i skreślenia, a teraz pamiętam jedynie, że Seweryn utrwalił na niej widmo swojego bólu. W dodatku pisał o nim, jak o dobrym przyjacielu, który mobilizuje do działania. Cóż, nas też to nieco ożywiło. Nie można w końcu wyśnić prawdziwej wolności, gdy członek rodziny zrywa się, budzony koszmarem niewoli. Na papierze znajdowały się krople krwi, Zosiu, nie wiedziałam, jak mam je rozumieć, choć przecież przemawiały silniej niż słowa. Pomiędzy tym wszystkim, kryła się równie przejmująca treść: Seweryn zdołał nas jeszcze powiadomić o planowanej próbie ucieczki. Nie wierzyliśmy w powodzenie tej misji; codziennie modliliśmy się z Jędrzejem, by to Bóg pokierował ich krokami. Ne od dziś wiadomo, że nie da się przemierzyć Workuty siłą ludzkiej stopy, co dopiero o tej porze roku... Nie mogłam się pogodzić z tym, że mój daleki syn, tuła się gdzieś po obcej ziemi. A to, jak przypuszczam, jest Wanda? Jak mam poznać własną wnuczkę, gdy czas swą mocą tak znacznie przeobraża człowieka
       W tej nieco pompatycznej przemowie udaje mi się odnaleźć głos mojej babki; przykrytą mieszaniną genów i powiązań nić rodzinnego podobieństwa. Dziadek przytakuje jej, zamaszyście kiwając głową, jednakże jego spojrzenie ciągle wędruje  w stroję ojca, spoczywa na jego niewidzącej twarzy. Ten wzrok, nieco natarczywy, bardzo ciekawski, odsłania przed nim kolejne warstwy gorzkiego niedowierzania.
       - Zostańcie, jeśli uważacie, że Seweryn odczuwa potrzebę waszej obecności. - Coś niknącego, bardzo linearnego w ciągnącej się, jak minuta prostocie odbiera słowom matki stabilność; struna, po której przesuwa się dźwięk, a potem spada, pozostawiając za sobą pasmo zgrzytu. Nagle dociera do mnie, że postępuje świadomie; próbuje stworzyć alternatywę dla panującej wewnątrz ciemności, pragnie uleczyć naznaczające nas zdarzenie innym rodzajem pustki, wypełnić powierzchnię chłodu bolesnym odmrożeniem. - Wiele wycierpiał. Gdy dzisiaj przynieśli go do domu, myślałam, że to ktoś inny powrócił. Nie wystarczało mi spojrzenie, dźwięk ani zapach; musiałam zobaczyć go sercem. A potem przyszło mi policzyć wszystkie rany, zadrapania, w których teraz mieszka i zrozumiałam, że jest w tym jakaś dusza, jego obecność, którą udało nam się siłą zatrzymać przy pomocy wspomnienia.                                           
      Światło świecy odbijało się w ciemnych oczach babki, które ukazywały teraz coś więcej niż dawną pogardę dla prostej dziewczyny niższego stanu; był to szacunek spleciony z uczuciem zrozumiałym jedynie dla matek, żon i udręczonych kobiet.
    Po chwili jednak jej spojrzenie przeniosło się na postać ojca, który, wciąż otumaniony  i senny, zaczął zmierzać w stronę stołu chwiejnym, ociężałym krokiem. Naraz zahaczył butem o wystającą belkę podłogi, na co zareagowałam, instynktownie wyrywając się do przodu. Dotknęłam jego ramienia, pomagając mu usiąść przy odsuniętym naprędce krześle; przed nim stół, rozświetlony bijącym jasno światłem gromnicy, a dookoła ciemność błoga i nienamacalna, zupełnie nierzeczywista wobec obecnego wśród nas ognia.                                    
     - Nie dotykaj świecy, tato. - Napominam go, gdy próbuje przybliżyć palce do poświaty, unoszącej się wokół płomienia. - Jeszcze gotów jesteś oparzyć sobie dłonie, jakby mało ci było ran na ciele.                        
       Po chwili zaczynam zdawać sobie sprawę, iż pragnę równie gorąco, jak płonie owa zapalona świeca, wyobrazić sobie, że na twarzy mojego ojca gości choć przelotny uśmiech. Znika on jednak od razu, rozproszony przez hałas tętniący dookoła: babcia, odsuwająca skrzypiące krzesło, dziadek pomrukujący pod nosem niewyraźne obliczenia liczb i lat; czasu, który ojciec zmarnował w łagrach, przemnożony przez uczucia bliskich i podzielony przez niewykorzystaną młodość. Gdyby nie fakt, że dzieli nas obca, wyznaczona latami chłodnego dystansu odległość, powiedziałabym mu, że czasem trzeba zniknąć, aby powrócić, jednocześnie przywracając ze sobą wypełniony ofiarą brak, zapewnienie o przyszłym odkupieniu. Gdy do stołu zbliża się matka, z koszykiem chleba w dłoniach, czuję się tak, jak gdybym tkwiła we śnie, którego nie rozumiem i którego nikt nie potrafi mi objaśnić. Oto dotychczasowa pustka mieszkania, w którym myśli przywierały ciasno do ścian, a słowa często podążały ich śladem, teraz rozbrzmiewa echem ożywionych głosów, znajomego języku i upragnionych treści. Przed nami leży chleb, podzielony na cienkie kromki; miłość w przekroju poprzecznym, uczucie rozmiękczone kroplą wspólnej krwi. Teraz możemy podzielić się nim i spożyć go tak, jakby miał nam wystarczyć za wszystkie głodne, workuckie dni białego świata.

Wiktoria

Grafika:
https://cdn.pixabay.com/photo/2017/06/16/14/24/absorbed-2409314_960_720.png