18 stycznia 2020

Kącik młodego historyka


        Na obcych wodach
                 Część II 



Polscy podwodniacy
potrafili uniknąć niewoli,
atakować konwoje przeciwnika i wrogie okręty,
czym wzbudzali powszechny podziw.
(Łukasz Gajda)


Powszechnie znane są dokonania polskich lotników, podniebnych bohaterów drugiej wojny światowej. Każde polskie dziecko słyszało o pilotach Dywizjonu 303. Powstają poświęcone im książki, artykuły oraz  filmy. W cieniu naszych asów pozostają niestety inni bohaterowie – polscy podwodniacy . Ich losy są jednak równie pasjonujące, a odwaga wybitna, ocierająca się prawie o nonszalancję, bowiem każda nawet najmniejsza awaria na zanurzonej łodzi podwodnej mogła oznaczać jedno – śmierć w stalowym grobowcu. Dlatego właśnie  chcę  przybliżyć  czytelnikom blogu ich historię. Historię Polaków oddanych walce o wolność  Ojczyzny. Na zdjęciu wyżej: ORP „Orzeł”,  w Wielkiej Brytanii,  oznaczony  kodem świadczącym  o przynależności do 2 Flotylli Okrętów.
„Orzeł” zatapia „Rio De Janeiro”. Po kilkumiesięcznym remoncie,  w kwietniu 1940 roku, „Orzeł”  był gotowy do działań operacyjnych i skierował się na wody Morza Północnego. Przed południem 8 kwietnia  w peryskopie polskiego okrętu pojawił się uciekający transportowiec  MS „Rio De Janeiro”. Polacy jednak posłali serię pocisków kaliber 13, 2 milimetra  z pokładowego „Hotchkissa”, co  zmusiło wrogów do podporządkowania się ich rozkazom. Niemcy  niby się poddawali, jednak jednocześnie przez radio wzywali pomocy sił Kriegsmarine.  Kapitan Grudziński zdawał sobie sprawę  z ryzyka,  ponieważ „Orzeł” znajdował się  bardzo blisko głównych baz wrogiej floty. Kazał wystrzelić torpedę, a na niemieckim statku zaczęła się panika - dotychczas ukryci w ładowniach żołnierze Wehrmachtu  rozbiegli się, szukając ratunku, który zresztą nadciągał z zachodu w postaci okrętów wojennych. W tej sytuacji kapitan Grudziński kazał wystrzelić kolejną torpedę oraz  zanurzyć statek. Tymczasem niemiecki frachtowiec „Rio De Janeiro” pogrążył się na zawsze w wodach Morza Północnego. Zginęło na nim około 150 żołnierzy i marynarzy, reszta została wyłowiona przez norweskie kutry, odstawiona na ląd i internowana. Jak się okazało, niemiecki frachtowiec wiózł ponad 200 żołnierzy piechoty, sto osób personelu Luftwaffe, 80 koni, wojskowy sprzęt i uzbrojenie, żywność oraz amunicję przygotowaną jako uzupełnienie dla pierwszej fali inwazji, która miała zająć port Bergen. Kapitan  Grudziński   zameldował  brytyjskim przełożonym o storpedowaniu wypełnionego wojskiem okrętu, jednak informacja ta została przez nich zbagatelizowana. Jak miało się okazać,  niesłusznie, bowiem już następnego dnia III Rzesza wypowiedziała wojnę Królestwu Norwegii, a jej żołnierze szybko opanowali terytorium tego kraju. Na zdjęciu wyżej: łup ORP „Orzeł” -  frachtowiec „Rio de Janeiro” w 1940 roku.
Dalszy los „Orła”. „Rio de Janeiro”  był pierwszym  i - niestety - ostatnim wojennym łupem  najsłynniejszego polskiego okrętu podwodnego „Orzeł”. Wkrótce podwodny łowca podzielił  los swej ofiary. Pod koniec maja 1940 roku wypłynął z portu na kolejny -  trzynasty patrol, z którego już nigdy nie powrócił. Przez lata narosło wiele koncepcji dotyczących zatopienia chluby polskiej floty - ORP „Orzeł”. Twierdzono na przykład,  że został storpedowany przez powracający z własnej akcji sojuszniczy okręt podwodny, najpewniej holenderski. Współcześni badacze sądzą, że  „Orzeł” wszedł na podwodną minę, co tłumaczyłoby brak sygnałów alarmowych z tego statku. Na pewno jednak wiadomo, że wraz z okrętem  na wieczną wartę odeszło 54 świetnych marynarzy i oficerów Polskiej Marynarki Wojennej, na czele z dowódcą - kapitanem Janem Grudzińskim i jego zastępcą – porucznikiem Andrzejem Piaseckim.  Miejsce, gdzie spoczywają zamknięci w stalowym grobowcu, do dziś nie jest znane, mimo ciągle prowadzonych poszukiwań wraku podwodnego torpedowca „ORP Orzeł”. Wrak „Rio De Janeiro” niedawno został odnaleziony przez grupę norweskich zapaleńców, którzy poszukiwali go przez 6 lat. Ma on współcześnie statut cmentarza wojennego. Miejmy nadzieję, że podobne wywyższenie spotka w najbliższych latach również naszych podwodnych bohaterów. Na zdjęciu wyżej:  Kapitan Marynarki Wojennej Jan Grudziński – dowódca „Orła”,  który zaginął wraz z jednostką na Morzu Północnym w pierwszych dniach czerwca 1940 roku.
„Wilk” – okręt przeklęty?  Drugim polskim okrętem, któremu udało się wydostać z Bałtyku i przedrzeć na wyspy,  był ORP „Wilk”. Podobnie jak „Orzeł”,  stał się  w ostatnim kwartale 1939  roku bohaterem brytyjskiej prasy, a jego załoga celem pielgrzymek  licznych dziennikarzy. Dobry humor podwodnikom mąciła świadomość wrześniowej klęski i tchórzostwa niektórych z ich przełożonych. Trudna do zniesienia była świadomość, że  dowództwo Marynarki Wojennej już w pierwszym tygodniu wojny ewakuowało się z Warszawy, pozostawiwszy  jedynie dyżurnego oficera przy radiostacji. Bolał  również afront  ze strony dowódcy  marynarki  Rzeczypospolitej, kontradmirała Jerzego Świrskiego. Gdy 16 listopada Dundee, gdzie stacjowały polskie jednostki,  było wizytowane przez Naczelnego Wodza Wojska Polskiego i premiera Rządu na Uchodźstwie – generała Władysława Sikorskiego, marynarze  z „Orła” zostali odznaczenia  i pochwały,  natomiast załoga „Wilka” została pominięta.   Sytuację próbował ratować sam Sikorski przypinając dowódcy ORP „Wilk” Bogusławowi Krawczykowi  własny Krzyż Walecznych, złe wrażenie jednak pozostało. Konflikt pomiędzy bronią podwodną a kierownictwem marynarki był wtedy tak duży, że marynarze  z „Orła” i „Wilka” odmówili przywitania się ze swoim zwierzchnikiem – Świrskim.  Polaków cenili za to Brytyjczycy, więc  polscy oficerowie rozważali  nawet przejście pod dowództwo Royal Navy. Okazało się to jednak  niemożliwe. Na zdjęciu wyżej: ORP „Wilk”.
Zimne miesiące przełomu lat 1939/40  minęły podwodniakom na pełnieniu przede wszystkim służby patrolowej. Po dwóch takich misjach na podwodnym stawiaczu min doszło do poważnej awarii, co zmusiło załogę do pozostania w porcie i skierowania okrętu do kapitalnego remontu. Marynarze - członkowie obsady jednostki -  powoli zapominali o dyscyplinie, bawili się w pubach i różnych spelunach Dundee oraz wdawali się w bójki. Tymczasem załamał się też psychicznie kapitan Krawczyk, utracił wiarę w zwycięstwo i czuł, że zawiódł nadzieje rodaków.

Sukces bojowy „Wilka”.  Tamte trudne dni przyniosły  jednak  największy sukces bojowy jednostki. Była noc z 19 na 20 czerwca 1940 roku. „Wilk”  odbywał właśnie swój trzeci rejs patrolowy,  gdy obserwator zauważył sylwetkę innego okrętu podwodnego unoszącego się na powierzchni.  Kapitan Bolesław Romanowski  powziął decyzję o natychmiastowym ataku przez taranowanie. Energia uderzenia była tak wielka, że doprowadziła do rozcięcia kadłuba wrogiej łodzi i najpewniej jej natychmiastowe zatonięcie. „Wilk”  również   został uszkodzony, więc  następne miesiące musiał spędzić w stoczniowym doku. Ofiarą polskiego podwodnego drapieżnika  padł prawdopodobnie niemiecki U-Boot o numerze taktycznym U 102, bądź U 122.  Obie jednostki zaginęły na Morzu Północnym w tym  samym czasie i miejscu, co pozwala sądzić, że to właśnie którąś z nich Polacy posłali na dno. Na zdjęciu wyżej:   załoga U-102 – prawdopodobnie to ten okręt „Wilk” posłał w odmęty Morza Północnego.
Decyzja Bolesława Romanowskiego nie podobała się kapitanowi Krawczykowi, ponieważ przede wszystkim  było mu  żal uszkodzonego okrętu. Poza tym musiał się zmierzyć z niezadowoleniem marynarzy i oficerów z powodu braku podstawowego ekwipunku (odzieży, butów) oraz  za niskiego  żołdu.  Uposażenie  wyrównano dopiero na skutek interwencji sojuszniczych oficerów. Ponadto szefowie z Kierownictwa Marynarki Wojennej  nakazali kapitanowi Szewczykowi oddanie żelaznej rezerwy złota i dolarów, przewożonej na polskich okrętach w celu pokrycia kosztów ewentualnego pobytu w portach neutralnych. Obawiali  się bowiem, że w razie katastrofy środki te mogą zostać utracone. W ten sposób uznali, że „Wilk” jest niepewny i pechowy.  Apogeum sporu nastąpiło w lipcu 1941 roku, gdy część załogi samowolnie opuściła teren koszar. Oficerowie całkowicie stracili kontrolę nad podlegającą im kadrą. Niezdyscyplinowani marynarze rozbijali się po mieście, pijany bosmanmat Franciszek Karnowski pobił żandarma, za co został aresztowany. Pod nieobecność Krawczyka część załogi udała się do Forfar, aby uwolnić kolegę. Ponieważ  pracownicy  Sądu Polowego odmówili, Polacy wyłamali drzwi i po prostu wynieśli go z aresztu. W sytuacji tak wielkiego rozprężenia dyscypliny kontradmirał  Świrski  odwołał kapitana Krawczyka.  Ten przekazał dowodzenie kapitanowi Jerzemu Koziołkowskiemu  i 21 lipca 1941 roku odebrał sobie życie, strzelając z pistoletu w serce. Zostawił listy żegnające przyjaciół i towarzyszy, a w nich  jako testament słowa : Sumienie mam spokojne. Honor opłacam sam. Jego „Wilk” nie wyszedł już na żaden patrol.  Został wycofany do rezerwy w 1942 roku. Po zakończeniu wojny wrócił do kraju, jego stan techniczny był jednak tak zły, że remont uznano za nieopłacalny. ORP „Wilk” został pocięty na złom w 1951 roku. Na zdjęciu wyżej: Kapitan Marynarki Wojennej Bogusław Krawczyk  (żył  w latach  1906 – 1941).

Dalszy ciąg opowieści o bohaterskich Polakach  w następnym poście: Podwodniacy na obcych morzach. Część III. Zapraszam do lektury.

Marcin

Grafika:
https://upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/5/55/U_213.jpg
https://kresy-siberia.org/hom/files/Kapitan.-1024x705.jpg