6 lutego 2021

Literackie fascynacje

 

  XI  Miesiąc  Opowiadań

 

[..] mówić umieją wszyscy,

natomiast zapisać swe mówienie mało kto potrafi.

(Jerzy Pilch)

 

Miesiąc Opowiadań  to międzyszkolny konkurs literacki organizowany przez naszą bibliotekę szkolną. Jego celem jest promowanie pasji literackich uczniów. Jego uczestnicy, poza talentem, muszą wykazać się także dużą dozą samodyscypliny, ponieważ  trzeba napisać cztery opowiadania w ciągu kolejnych czterech tygodni. Ten wymóg  jest bardzo trudny do spełnienia, dlatego zwykle do konkursu przystępuje kilkanaście osób, ale kończą nieliczni.

Ale przecież konkursy tego typu z zasady są „elitarne”. Cieszy nas bardzo, że co roku znajduje się jednak grupka wytrwałych i mimo licznych obowiązków szkolnych i pozaszkolnych mierzą się z materią  języka i własnymi ograniczeniami. W tym roku konkurs odbył się już po raz  jedenasty, a jego wyniki zostały zaprezentowane  na stronie http://www.1lo.com.pl/aktualnosci/XI-Miesiac-Opowiadan-za-nami-1965

Wiktoria Szykulska /3e/ została laureatką XI Konkursu Miesiąc Opowiadań w dwu kategoriach. Otrzymała nagrodę za cykl czterech opowiadań, jak również  za najlepsze opowiadanie. Jej prace zachwycają zarówno bogactwem treści, jak i pięknem języka. Wiktoria w mistrzowski sposób snuje opowieści i uwodzi czytelnika. Publikujemy opowiadanie Mielizna, które otrzymało nagrodę jako najlepsze opowiadanie, ale wszystkie jej teksty zasługują na najwyższe uznanie. Warto przypomnieć, że Wiktoria już po raz trzeci tryumfuje w naszym konkursie. Mamy nadzieję, że będzie rozwijać swój talent literacki i jeszcze o niej usłyszymy i przeczytamy.

Kilka słów o sobie.  Uczęszczanie do klasy 3 e, o profilu prawniczym, pozwoliło mi na nowo zgłębić oblicze literatury i kultury, co stało się dla mnie inspiracją do poszerzenia zainteresowań. Wśród nich z pewnością mogę wymienić pasję, z którą wiążę pisanie. Jest ono dla mnie sposobem na odczytywanie świata, poznawanie go i rozumienie bez tracenia przy tym ,,własnego punktu obserwacji” - ważnej dla mnie indywidualności. 

Mielizna

,,Dziecko zanurza się w wodzie po pachy”

Kraków, 1886 r.

 

      Nocą gabinet przedstawia się w wilgotnych barwach.                                              

     Wyszarpany z kawałka drewna stół chwieje się w poświacie brązu, ta z kolei rozlewa się mahoniową plamą pod rozłożoną na wznak książką. Po książce płyną naniesione ołówkiem litery. Zawsze zajmowała mnie ich swobodnie rozłożona ciężkość, dlatego i teraz wzrok wędruje w tamtą stronę, a umysł zaczyna transponować je w całość, przekształcać w znaczenie. Gdy następnie sięgam pamięcią w czasy dzieciństwa, gałąź wspomnień od razu zahacza o moment, w którym miałem problemy z czytaniem.                                               

     Papier wówczas napawał mnie trudnym do przezwyciężania lękiem, a ów lęk był jedynym, na co wyobraźnia zgadzała się otworzyć. Słowo znajdowało swój początek, który rozciągał się niczym guma, a następnie pękał - rozbijany o twardą przestrzeń ograniczenia. Mogłem maszerować wzrokiem do woli, wędrować oczyma wzdłuż i wszerz kartki, a i tak napotykałem niejasność, wnosiłem do tekstu jedynie bladą połać niezrozumienia. Oto czym była dla mnie narracja: bezosobowym tokiem rozumowania, który odbywał się daleko poza mną, czyniąc mnie, dla swego procesu formacji, bezużytecznym.                                         

     Sytuacja nagięła się ku zmianom, gdy poznałem moją matkę. Wcześniej chorowała przez całe życie i, przygnieciona życiem bardziej niż chorobą, utraciła kontakt ze światem, przez co była mi obca. Ze szpitala dla rozchwianych umysłowo powróciła samotna i cicha, ale bardziej ludzka i rozsądna, przez co skora do nawiązania kontaktu z synem. Po kuracji uregulowała swój system funkcjonowania w nocy i za dnia, przekonała się także do lekarstw, dzięki czemu sny przestały być przestrzenią bezdennej zapaści, w której nie można uchwycić się krawędzi ciepła. Tabletki zamknęły w swoim białym sproszkowanym suplemencie każdy jej najciszej pomyślany krzyk. Przyglądałem się im często, być może częściej niż wypada; fascynował mnie ten matowy, migdałowy kształt, który swą drobnością przewyższał skalę szaleństwa. Przyłapała mnie na tym pewnego deszczowego dnia. 

     Weszła wtedy nieoczekiwanie do kuchni, uniosła brwi i przełknęła wszystkie wstrzymywane emocje w taki sposób, że nabrałem przedziwnej ochoty, by pochwycić lek w dwa palce i wysunąć go w jej stronę ze śmiałością dziewięcioletniego chłopca; prośba? sugestia? Zapomnijmy. Ona jednak zapadła się w siebie tylko na chwilę, potem odzyskała oddech i zbliżyła się,  patrząc bezwyrazowo.   

      - Animameaxic. - Powiedziała, wyciągając z kieszeni własnoręcznie stworzonego swetra pudełko: cienkie, prostokątne. - Możesz sprawdzić. Obojętnie, co zechcesz wiedzieć.     

     Położyła przede mną zmiętą, rozciągniętą w każdą możliwą stronę ulotkę; spis treści, który miał prowadzić w głąb najmądrzejszego ze światów. Zaczerwieniłem się, czując jak coś więcej niż tylko lichy wstyd napływa mi do twarzy. Miałem ochotę zapaść się pod ziemię, zakryć jej brązowymi paprochami i napełnić nimi usta. Nie byłem w stanie podnieść wyżej wzroku, a co dopiero mówić o wykrztuszeniu słowa. Podobnie jak matka, słowa były mi nieznane.   

     Usiadła przy mnie niezamierzenie, pochylając szyję w taki sposób, iż przestałem się bać, że moje spojrzenie już zawsze znajdować się będzie poniżej granicy zrozumienia. Przyłożyła palec do zmiętej kartki, potem zaczęła prostować to, co miałem przed sobą. Przed rozpoczęciem stosowania... W razie jakichkolwiek wątpliwości... W celu zapobiegania nawrotom choroby...    

     Z każdym składanym na nowo słowem nabierałem na tyle pewności siebie, by  z odwagą przejść do kolejnego. W pewnym momencie, czując narastające zadowolenie z siebie, zdołałem wreszcie unieść wzrok. Moja matka miała ciemnobrązowe oczy obramowane długimi, lecz prostymi rzęsami, które niemal natychmiast nakrywały się powiekami, kiedy w nie spojrzeć. Owego dnia poczułem się tak, jak gdybym odzyskał i zgromadził w jednym punkcie wiele utraconych chwil, których wcześniejsza niejasność i rozmazanie skondensowały się w przelotnym przebłysku przyswojenia. Z całego serca zapragnąłem utrwalić je w takiej właśnie formie; mówiącej wyłącznie o uzdrowieniu.          

      Nasze wspólne godziny czytania nabrały powtarzalności. Zwłaszcza w przypadku deszczowych dni znajdowaliśmy sposobność do tego, by usiąść razem przy stole. Jako że moja matka była osobą niezwykle cierpliwą, a do tego wyczuloną na wrażliwość milczenia - szybko nabrałem wprawy w rozszyfrowywaniu ulotek. Nie minęło wiele czasu, gdy ich treść stała się dla mnie inspiracją do wkładania słów w tworzywo znaczeniowe samego leku. Wkroczyłem w świat reakcji chemicznych i biologicznych mechanizmów sprzęgających  istotę powstawania substancji. Jednakże sednem wszystkich uczonych formułek już zawsze miało pozostać dla mnie jedno – ratunek, jaki niesie ze sobą poznanie.                                                                             

     Gdy spoglądam na rozłożone przede mną instrumentarium chirurgiczne, na nowo dochodzę do wniosku, iż istnieją rodzaje wiedzy, które w pełni przekazać nam może tylko matka. W moim przypadku było to pozyskanie świadomości świata, który daje się zrozumieć w pełni jedynie poprzez mozolne odczytywanie. W praktyce wiedza ta sprowadza się do odnalezionego przeze mnie niegdyś w zakurzonym (niemedycznym) podręczniku cytatu, który głosił, iż powoływany do życia człowiek, już w momencie, gdy przylega do niego jego prawdziwe imię, zyskuje wewnętrzne nagromadzenie treści, ułamek tkanki wszechświata, która domaga się ponownego odczytania – rzecz musi się dopełnić koniecznie za życia, najpełniej dokonuje się zaś w kosmicznym pyle oddechu innej istoty ludzkiej. Tylko w taki sposób możliwe jest ugaszenie bólu porodowego, związanego z powstaniem świata, z wybuchem, który raz poczęty w ciemnościach nigdy nie kończy swego połogu, rozsypując dookoła cząsteczki nieustannego niepokoju. Słowa te, odkryte o właściwej porze, zakorzeniły się we mnie na tyle, że postanowiłem im zaufać. Ufam zatem i teraz, zakładając na usta bawełnianą tkaninę, która ma uchronić znajdujące się niedaleko życie przed kontaktem ze wszystkim, co we mnie śmiercionośne.   

    Ciężar niklowych nożyczek w dłoni daje o sobie znać dopiero przy trzecim pociągnięciu chusteczką, nasączoną twardym spirytusem; metal opiera się o tkaninę i wtula głęboko w jej gąbczastą powierzchnię. Każde skrzypnięcie zakrzywionych rączek przypomina tykanie uszkodzonego zegara. Po pewnym czasie, odcinane ostrzem nożyczek fragmenty sekund składają się na przyjście Teresy, która równo o trzynastej puka do drzwi, by następnie krótkim ruchem dłoni nacisnąć klamkę i wślizgnąć się pomiędzy framugę a rzeczywistość gabinetu. Gdy tylko dostrzegam jej jasną twarz, niemal natychmiast dotyka mnie wrażenie, jak gdyby powierzchowna kolorystyka skóry Teresy pokrywała się z bladą barwą ścian - jakby kobieta traciła na życiu w starciu z wypierającą wszelką barwę bielą. Zrozumiałem, że po wejściu do wewnątrz, zaczęła się bać.                                                             

     - Przepraszam, doktorze, za tak gwałtowne wtargnięcie. - Odetchnęła głębiej, po czym odepchnęła od siebie ustami powietrze, splatając ze sobą dłonie, które tak naprawdę były poza prawem grawitacji; mogły w dowolnej chwili unieść się lub opaść, zacisnąć bądź zwiotczeć. - Przez cały czas, gdy biegłam wydawało mi się, że jestem spóźniona.                                    

     - Wszystko odbędzie się w odpowiednim czasie. Proszę pozostawić za drzwiami obawy i śmiało oswoić się z pomieszczeniem. - Posyłam jej uśmiech, który działa lepiej niż igła medyczna. Z kobiety uchodzi napięcie, rozluźniają się ramiona i mięśnie szyi. Wskazuję  miejsce, na którym powinna usiąść: prześcielone białą narzutą łóżko, które od reszty pomieszczenia oddzielone jest jasnoniebieską kotarą. Przez chwilę Teresa się waha, marszczy czoło, wszystko w niej ulega pomarszczeniu i skurczeniu. Potem jednak kiwa głową i - wciąż niepogodzona ze sobą - przysiada na łóżku. Czyni to jednak poza naszą obecnością, każdy ruch wykonując poprzez dryfowanie w haczykowatej próżni, która szarpie i naciąga skórę jej twarzy do granic możliwość. Zastyga w pozie siedzącej, trwając w zamkniętym skupieniu własnych myśli. 

     Gdy uznaję, że wszystko zostało przysposobione do operacji jak należy, podnoszę skrzynkę z narzędziami i zbliżam się do łóżka, na którym - widzę to wyraźnie - kobieta rozsypuje się ze zmęczenia, choć powierzchownie przeżera ją na wierzch niespożyta energia kinetyczna. Być może nie spała już dwie noce, które, w czymś tak dyskusyjnym jak czas, uległy przekształceniu do wielu tygodni – płaskich i podobnych do siebie niczym zmartwienie.                    

     - Zabrałam  ze sobą zdjęcie syna. – Rozgina palce, a na zaskakująco owalnej przestrzeni jej dłoni kryje się plątanina linii papilarnych; przedziwna zawiłość; gniazdo, z którego wykluwa się wymięta fotografia, przedstawiająca pod wieloma względami średniego mężczyznę; niezbyt wysokiego i nie za bardzo niskiego, ubranego w ciasny, lecz nie obcisły mundur. Przez chwilę zastanawiam się, czy moja matka przechowuje jakieś pamiątki związane ze mną, szybko dochodzę jednak do wniosku, że podobne dywagacje nadają się do pochowania w znacznie bardziej poplątanej matni. Niech tam dojrzewają do światła.    

      - Chciałabym mieć je przy sobie w czasie zabiegu. Jeśli to nie problem, doktorze, zdjęcie zostanie ze mną.

       Zezwalam jej na przechowanie fotografii w zamkniętej dłoni, zresztą palce kobiety zdają się być przytwierdzone do fragmentu papieru, a ja nie mam zamiaru odbierać jej tej zmiętej namiastki poczucia materialnej przynależności do kogoś. Gdy podaję Teresie chloroform, jej spojrzenie staje się mętne, ale nadal przytomne. Chwyta mnie wówczas za nadgarstek i mamrocze coś cicho. Nie jestem w stanie rozróżnić słów, które brzmią jak zaklęcia, ptasi trel rzucany ziemi na chwilę tuż przed odlotem. Chwilę później zwalnia uścisk i opada na poduszki. Jej powieki zamykają się jednostajnie.

      Po krótkim przygotowaniu ciała do operacji, przystępuję do ponownego obmycia rąk środkami antyseptycznymi. Ten prosty gest nie ma w sobie nic z czynu Piłata; jego konotacje sięgają brutalnej moralności, która zobowiązuje każdego lekarza do zajrzenia w głąb człowieka, a przy tym - najczystszego odczytania tego, co przechowuje on w swoim wnętrzu, bez względu na znaczenie owej zasklepionej pod skórą treści. W istocie znaczy tyle, co: jestem winny.

     Na początku materiał bluzki usiłuje stawić mi opór; poliuretanowa tkanina skutecznie uchodzi moim palcom do czasu aż chwytam mocniej - i kwiaty, którymi jest upstrzona pękają niczym wypełnione ropą pęcherze. Jest coś brutalnego i zarazem rozrzewniającego w tym geście: jak gdybym właśnie przekroczył nienaruszalny dla Teresy krąg, tym prostym cięciem podważając znaczenie wszystkich łąk, które niegdyś rozpylały w jej życiu zapach beztroski. 

      Pod spodem znajduje się skóra; biała i giętka, do tego nienaruszona jak u dziecka. Pierwszy zabieg w jej życiu, jedna z mnóstwa pionierskich prób, które zawsze będą przekraczać stopień wytrzymałości człowieka, a mimo to – przetrzyma. Tnę gładko i sprawnie, śledząc zgrzebny ruch piłki operacyjnej, która właśnie zaczyna zagłębiać się w mięsień poniżej łopatki, powodując powolne broczenie krwią.

    W środku człowiek jest zaskakująco prosty i łatwy do odgadnięcia; stanowi powielenie wielomiliardowej kopii, które podlega identycznym mechanizmom, nie wyłączając truistycznej, choć przecież niezależnej od nas samych, manii mimetyzmu – gdyby nie sztuka naśladownictwa człowiek rozpadłby się na atomiczne cząstki, nie byłby w stanie stanowić nierozerwalnego kompleksu – sam jeden w teatrze życia, bez roli do odbębnienia. Dlatego tak ważne jest, by dbać o własną spójność.   

     Na jedno staccato serca czuję, jak coś twardego zaczyna zalegać mi w gardle. Piłka ustaje, zatrzymana chropowatą, obleczoną w gruzłowate narośle powierzchnią, tuż pod warstwą podstawną skóry. Zbyt wcześnie. Sięgam po reflektor, ale ten gest tylko potwierdza moje przypuszczenia: wirus zdążył przeniknąć głębiej, na stałe uczynić z ciała kobiety zaczyn swego dalszego posiłku, chleba, który na nowo spulchniać będzie chorobą. I wtedy dzieje się coś, co niemal za każdym razem wytrąca mnie z równowagi, powodując w kącikach oczu ukąszenie wściekłości. Przez chwilę drobną, jak zamknięta w opiłku paznokcia plazma, zaczynają drżeć mi ręce. W tym samym momencie drzwi otwierają się gwałtownie i w środku pojawia się ciemnoruda głowa Kleofasa - młodego statysty. Zerka na moje dłonie, następnie na Teresę, uśpioną na łóżku i naznaczoną raną - i zaczyna kiwać głową: pędrak, którego przeraża widok ciała z kilkoma kroplami krwi na wierzchu.                    

     - Czego tu szukasz? - Pytam ostro, na wypadek, gdyby zdołał dojrzeć nerwowe skurcze moich dłoni. - Jestem w trakcie operacji.  

     Przekazuję mu rzecz oczywistą, licząc na to, że szybko zabierze się z mojego gabinetu, pozwalając mi pozostać samemu z przemyśleniami, a jednocześnie zdaję sobie sprawę z tego, że czas nie ma już swojego wydźwięku w tej chwili, która zapada się w katatonię, nie tworząc napięcia powierzchniowego na wilgotnej rycinie sekund. Otóż; to, co znajduje się w ciele kobiety, nie podlega prawom leczenia. Czas nie podejmie się rekonstrukcji.           

     - Przychodzę z wiadomością od ordynatora Ciepłowskiego. - Jego głowa mimowolnie porusza się w przód i w tył, chłopiec ponownie zaczyna nią rytmicznie kiwać. Zauważam, iż jest to dla niego sposób, by uniknąć otwartego patrzenia na negliż cierpienia kobiety; ruch bowiem rozmazuje widok, wprowadzając nas w nieświadomą lekkość pędu. - Powinien pan zaprzestać poświęcania uwagi i środków pacjentce, której szanse w skali Bonchara wynoszą cztery do dziesięciu. Tak powiedział ordynator: to nawet nie połowa.

     Waha się przez chwilę, jakby w obawie, że powie za dużo, a potem zabraknie mu siły i zatrzyma wzrok.                                                                                      

    - Na zewnątrz czekają jeszcze inni, doktorze. - Maleje mu głos: tembr staje się piskliwy i wygłuszony. - Wielu, wielu innych. Wirus podąża naprzód, a my...  

     - Już wystarczy. - Uciszam go, unosząc lekko dłoń; mam zakrwawione palce i lateks zamiast skóry. - Proszę przekazać ordynatorowi, że właśnie skończyłem.         

     Kleofas rzuca mi ostatnie, zdezorientowane i spłoszone spojrzenie, po czym jego twarz się otwiera, niewidzialne klamry spajające jej rysy puszczają i naraz wyziera z niej szczere, nieskrępowane obrzydzenie. Wygląda, jakby miał zwrócić zawartość żołądka na kafelkową podłogę, a następnie splunąć w pozostawioną po sobie plamę. Wychodzi bez słowa.

      Pozbywam się tylko części chorej tkanki, resztę zamykając wewnątrz, przy pomocy igły i nici, które wiążą ze sobą rozłączone na moment poły skóry. Wówczas dotyka mnie zatrważająca świadomość tego, jak wygląda część wnętrza Teresy poza obrębem infekcji; poza ,,czarcim kołem” wszystko jest w porządku. W pozostałych partiach tego obszaru ciała, wszelkie mechanizmy obronne zdają się działać wzorowo. Innymi słowy: pacjentka jest książkowym okazem zdrowia poza miejscami, które zaanektował wirus. Przychodzi mi na myśl, że czasami wola walki potrzebna jest do tego, by ostatecznie skapitulować.

     Budzenie odbywa się żmudnie, jednak niepokój przychodzi dopiero godzinę później. Teresa nie wykazuje żadnych reakcji na środki na bazie amoniaku, zawodzi również terapia wstrząsowa. Nawiedza mnie wówczas przedziwne doznanie, zbliżone być może do katalepsji - ja jednak wypieram się w nim swojej wiedzy, swojego czytania i dzieciństwa rozproszkowanego w czymś białym i podświetlonym przeszłością. Po dłuższej chwili zaczynam pojmować, iż uczucie to jest ściśle związane z nieustannym, kataleptycznym rytmem wahnięć szali zdrowia i niezdrowia, życia i umierania, bycia i niebycia. To codbiera mi oddech do tego stopnia, że zginam się wpół i chwytam za kolana, a śmiech narasta w moim wnętrzu: ileż radości mieści w sobie drwina, którą naznaczona jest każda myśl o śmierci. Rzecz jasna, dopóki żyjemy. Zamykam oczy i widzę przed sobą blask, który rozrywa ciemność: Teresa wydaje z siebie wątłe westchnienie. Jeszcze nie teraz, nie tym razem.

     Podnoszę się, choć ucisk w brzuchu nie maleje, a potem klękam przy niej i pomagam odkrztusić ciemną zawiesinę, która rodzi się głęboko w jamie ustnej i gęstnieje. Jej plwociny tworzą monumentalną, miedzianozłotą fontannę, która po chwili ląduje na plastikowym wezgłowiu łóżka. Następnie z plaśnięciem spada na podłogę jako osobliwa forma życia, kłaniająca się śmierci / jako oddech, który jeszcze pozostaje sobą, walcząc z siłą, pchającą go ku temu, by stał się powietrzem.      

                                                                    

Grafika:

https://cdn.pixabay.com/photo/2018/07/18/03/38/note-3545527_960_720.png

własne zdjęcie